To, że doktor Leopold Kobierski będzie zawsze – wydawało mi się pewne jeszcze w styczniu albo lutym. Wówczas spotkałem go po raz ostatni – na jarmarku staroci w Szombierkach, przy nie najlepszej pogodzie. Rozmawialiśmy chwilę, mówił, że szuka jakiegoś drobiazgu, który chce posłać synowi do Szwecji. Wstyd się przyznać – ale nie pamiętam już, czy chodziło o talerz do kompletu, czy może o sztućce. Byłem pewny, że to jedno z dziesiątków naszych przypadkowych spotkań i będzie jeszcze wiele następnych. Nie wydawał się przecież o wiele starszy niż wtedy, kiedy rozmawialiśmy po raz pierwszy – a było to ponad 30 lat temu. Skoro miał jeszcze energię i siłę, żeby przy kiepskiej pogodzie wyprawiać się na giełdę staroci – wydawało się, że jest wieczny jak Ginkgo biloba.
Równocześnie doktor Kobierski był od zawsze. Pierwszy raz rozmawiałem z nim na korytarzu I Liceum Ogólnokształcącego, kiedy w 1982 roku zostałem uczniem tej szkoły. Wtedy w czasie krótkiej rozmowy odniosłem wrażenie, że wie o mnie wszystko. Bo uczył jeszcze moich rodziców – jako młody nauczyciel, zaraz po studiach. Kiedy „wyłowił” mnie z tłumu „kotów” na szkolnym korytarzu – zaczął opowiadać historię, którą dobrze znałem od dzieciństwa. Dotyczyła „wyczynów” mego ojca na szkolnej wycieczce prowadzonej przez doktora Leopolda Kobierskiego.
Tu wyjaśnienie dla tych, którzy nie byli jego uczniami. W liceach nauczycieli zwyczajowo tytułuje się profesorami. Jednak w przeważającej większość pedagodzy ci posiadają najniższy tytuł naukowy – są magistrami. Leopold Kobierski napisał i obronił doktorat z biologii, więc uczniowie tytułowali go doktorem. Paradoksalnie – w tym przypadku doktor oznaczało więcej niż profesor.
Posiadał wielką pasję społecznika, nauczycielskie powołanie, ale też pewną rzadką cechę wielkiego aktora. Bo tylko prawdziwego artysty można słuchać wielokrotnie w tym samym monologu – i nie odczuwać znudzenia. Wręcz przeciwnie, prosić o bisy, oczekiwać powtórki. Pewne opowieści doktora Leopolda Kobierskiego znaliśmy chyba wszyscy niemal na pamięć: chociażby te o jego babci, która urodziła się w podkrakowskich Bronowicach, tych samych, w których działa się akcja „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego i która pamiętała wizyty Wyspiańskiego w rodzinnej wsi. Słuchaliśmy tych dykteryjek z jego ust wciąż na nowo, za każdym razem serdecznie się uśmiechając, przy kolejnych spotkaniach prowokując, aby je powtórzył.
1 października ubiegłego roku doktor Leopold Kobierski skończył 80 lat. Jako nauczyciel rozpoczął pracę w Bytomiu w 1954 roku w II LO im. Stefana Żeromskiego. Od 1957 do 1999 roku uczył w I Liceum Ogólnokształcącym im. Jana Smolenia. Za katedrą przepracował więc 45 lat – więcej niż połowę swego życia. Równocześnie przez dziesięciolecia był prezesem Miejskiego Oddziału Ligi Ochrony Przyrody, który zorganizował w 1957 roku. Zbudował na nieużytkach za ulicą Witczaka Miejski Ogród Botaniczny, inicjował tworzenie ogrodów dendrologicznych przy wielu szkołach. Wszędzie sadził drzewa: dęby, klony, platany, katalpy miłorzęby. Zapewne z posadzonych przez doktora Kobierskiego drzew „uzbierałby się” już cały las.
W październiku ubiegłego roku w czasie uroczystości z okazji jubileuszu 80-lecia Liceum im. Jana Smolenia absolwenci tej szkoły kilku pokoleń uczcili go owacją na stojąco. Doktor opowiedział im jedną ze swoich anegdot – przypomniał, jak w czasie naukowej wycieczki do Białowieży uczniowie wrzucili mu do łóżka, pod prześcieradło, kilkadziesiąt żywych żab, które wcześniej złapali w okolicy. W trakcie swego wystąpienia powiedział też bardzo poważnie: „Tych wszystkich, którym wyrządziłem jakąś przykrość – przepraszam.” Dzisiaj te słowa nabierają dodatkowego sensu. Widać, że doktor Kobierski ze wszystkimi się żegnał i nie chciał odejść bez załatwienia wszystkich spraw.
Równocześnie doktor Leopold Kobierski nieustannie posiadał plany na przyszłość. Właśnie został laureatem Bytomskiej Nagrody Europejskiej, miał wziąć udział w majowych obchodach Dnia Ziemi w Gimnazjum nr 1, posadzić kolejne drzewa. Był człowiekiem-instytucją. Nic dziwnego, że wydawał nam się wieczny jak Ginkgo biloba – miłorząb japoński. To drzewo, które sadził w wielu szkolnych ogrodach dendrologicznych. Ginkgo biloba jest rośliną długowieczną – najstarsze z rosnących na świecie miłorzębów liczą sobie 4 tysiące lat. Chyba sądziliśmy, że równie niezniszczalni potrafią być ludzie – przynajmniej tacy jak Leopold Kobierski. To chyba jedyna lekcja biologii, której nie odrobiliśmy do końca, panie doktorze.
Komentarze