- Jak to się zaczęło?
- 20 lat temu zostałem powołany przez ówczesnego komendanta miejskiego policji w Katowicach do utworzenia wydziału do walk z przestępczością samochodową, tzw. WPS. Samochody stanowiły łakomy kąsek dla złodziei, było wielu chętnych do kradzieży niemalże każdego pojazdu. Przestępczość w tym obszarze była bardzo wysoka. Niestety, skuteczność w przeciwdziałaniu tym kradzieżom bardzo słaba. Wiedziałem, że nie będzie łatwo, ale podjąłem się tego zadania. Wraz z kilkunastoma świetnymi policjantami zaczęliśmy ściganie złodziei samochodów. Naszym celem był wzrost wykrywalność tych przestępstw, sprawienie, aby była ona wyższa niż…5 procent. Chcieliśmy podwoić tę liczbę. Teraz wydaje się to dość niewiele, ale wtedy... to naprawdę była kolosalna liczba. Trudno wówczas było złapać złodzieja i dlatego tak dobrze działały te grupy przestępcze. W tamtym czasie, tylko w Katowicach rocznie kradzionych było ponad tysiąc pojazdów.
- Jak działaliście w tamtych latach?
- Naszym celem było łapanie przestępców na tzw. gorącym uczynku lub bezpośrednio po kradzieży, czyli wtedy, gdy złodziej jeszcze znajdował się w kradzionym samochodzie. Nie było to łatwe, głównie dlatego, że nie mieliśmy odpowiednich narzędzi do namierzania samochodów albo złodziei. Pracowaliśmy dniami i nocami, nasza praca była naszą pasją. Naprawdę lubiliśmy tę robotę. Zwykle nasze czynności polegały na tym, że nieraz, nawet po kilkanaście godzin namierzaliśmy auto siedząc w jednym miejscu i czekając na złodzieja. Oczywiście nie zawsze kończyło się to sukcesem, ale mieliśmy w sobie tyle zapału, że nie zniechęcały nas porażki.
- Statystyki zmieniały się na waszą korzyść?
- Wykrywalność ciągle wzrastała. My uczyliśmy się na co dzień nowej roboty. Poznawaliśmy technologię, która z każdym dniem się zmieniała, a my musieliśmy nadążać, by być na równi ze złodziejami aut. Bo trzeba przyznać, że między policjantami a złodziejami jest swego rodzaju symbioza. Jeśli coś ginęło w dość nietypowy czy też odmienny, niż zazwyczaj sposób, my musieliśmy to rozpracować.
- Co kradli wtedy złodzieje aut? Mieli jakiś ulubiony model samochodu albo sposób, aby go wykraść?
- To były czasy, kiedy jeden kluczyk mógł otworzyć szereg samochodów i to nawet nie tej samej marki. Złodzieje mieli taki pęk kluczy i próbowali, którym z nich otworzą dane auto. Niestety, nie było to zbyt trudne. Inni z kolei kradli na zamówienie albo wybraną przez zleceniodawcę markę albo po to, by wydobyć z niego części zamienne. Byli też tacy złodzieje, którzy kradli samochód, po to, aby wykorzystać go jako narzędzie na przykład do włamań. Niektóre pojazdy były dodatkowo wzmacniane, aby mogły służyć jako tarany do wybijania drzwi czy witryn w sklepach. Inne... do walki z policjantami, do celowego zderzania się z radiowozami i niszczenia służbowych aut. Żeby złapać takiego złodzieja czasami prosiliśmy o pomoc kolegów z ruchu drogowego. Bo zdarzało się, że nam złodziej uciekał, ale do kontroli drogowej już się zatrzymywał. „Drogówka” miała wiedzę na temat tego, kogo szukamy i niekiedy ktoś wpadał po prostu przy okazji.
- Czy były wtedy spektakularne pościgi? Sceny jak gangsterskich filmów?
- Oczywiście! Ta praca dostarczała mnóstwo emocji. Pamiętam jedną z takich sytuacji. Dowidzieliśmy się, że złodziej odjeżdża właśnie kradzionym samochodem z jednej z najważniejszych przelotówek w centrum Katowic. Kierowałem wtedy akcją dochodzeniowo-śledczą. Musieliśmy zamknąć w tamtym miejscu ruch na dystansie około 3 km, ponieważ trwał tam pościg. Jeden z policjantów musiał użyć broni, bo kierowca kradzionego auta nie reagował na żadne próby zatrzymania. Wjeżdżał na chodniki, ludzie w popłochu uciekali przed rozpędzonym autem. Było groźnie. Goniliśmy go, w końcu policjant wyciągnął broń i oddał strzał. Chciał trafić w opony, ale nabój przestrzelił karoserię auta, drasnął siedzącą na tylnej kanapie dziewczynę i utkwił w wątrobie złodzieja. Mężczyzna był w stanie krytycznym, ale przeżył. W czasie akcji oddano tyle strzałów, że potem niemal co krok znajdowaliśmy na asfalcie łuskę albo spłaszczony pocisk antyrykoszetowy. Cudem wtedy wszyscy przeżyli, ale akcja była naprawdę mocna.
- Znajdowaliście też auta ukradzione wcześniej?
- Pamiętam, jak kiedyś trafiliśmy na auto dosyć popularnej marki. Okazało się, że pochodzi z kradzieży. Na miejsce został wezwany specjalista, który po dokładnym sprawdzeniu części uznał, że pochodzą one z trzech różnych aut tej marki. No i wtedy problem miał tak naprawdę prokurator: bo którą część należy teraz przekazać prawowitemu właścicielowi? Sprawa trafiła do sądu. Inna dosyć nietypowa historia to taka, kiedy zadzwonił do nas właściciel auta i zawiadomił o kradzieży. Przyjęliśmy zgłoszenie. Zacząłem jednak wnikliwie sprawdzać co mówił poszkodowany i przy bardziej szczegółowych pytaniach wyszło na jaw, że on nie jest poszkodowany, tylko chce wyłudzić odszkodowanie! Zgłosił kradzież auta, które sprzedał. To rzadki przypadek, kiedy ktoś sam przychodzi na komendę i już tam zostaje jako aresztowany.
- Czy teraz nadal kradzieże aut są tak popularnym zajęciem dla złodziei?
- Wiele się zmieniło. Obecnie aby dokonać kradzieży drogiego samochodu, trzeba być…wręcz informatykiem. To robota dla hakerów, nie dla włamywaczy. Teraz złodziej ma maleńką walizeczkę z komputerem, by złamać elektroniczne zabezpieczenia. Policjanci znają te techniki i też dostosowują metody pracy tak, aby być coraz bardziej skutecznymi. Zdarza się, że giną bardzo drogie auta, bo potrzebna jest z nich bardzo droga część, np skrzynia biegów, czy skórzany fotel. To kwoty rzędu kilkudziesięciu tysięcy złotych. Ci, którzy nie są tak biegli w IT, przerzucili się na mniej wymagające dyscypliny: handlują narkotykami albo działają jako sutenerzy. Ale cieszę się, że mój wydział nadal działa.Wiem, że nadal pracują tam świetni policjanci i rewelacyjnie wykonują swoją pracę. A ja jestem wciąż dumny, że go założyłem i że stamtąd się wywodzę.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz