Pomaganie mamy we krwi

Powodzianom pomagaliśmy spontanicznie, choć nie zawsze ekonomicznie.

  • Data:
  • Autor: Marcin Hałaś
Autor zdjęcia: ARC

Jakkolwiek banalnie nie zabrzmiałoby to zdanie, trzeba je napisać: pomaganie mamy we krwi. Po raz kolejny widać to było w czasie niedawnej tragicznej powodzi na południu Polski. Błyskawicznie rozpoczęły się zbiórki dla poszkodowanych, ludzie własnymi samochodami ruszyli do nich z transportami darów i wsparcia. Z Bytomia wyjechali nauczyciele: Wojciech Nowacki i Maciej Kurylas, przedsiębiorca Tomasz Fiałkowski, organista Maciej Gad i zapewne jeszcze inni. Bytomianie przynosili dary do miejsc zbiórek. Taki punkt znajdował także w naszej redakcji. Sympatyczny taksówkarz z Taxi Nova przywiózł cały bagażnik: wody mineralne, środki czystości. Powiedział, że na pomoc powodzianom przeznaczył swój całodzienny utarg. Z kolei energiczna starsza pani przydźwigała z Biedronki cały plecak wypełniony zakupami dla powodzian.

To wszystko jest piękne, ale przecież nieekonomiczne.

Kupując dary dla powodzian w marketach czy dyskontach już na wstępie "tracimy" jakieś 30 procent kwoty przeznaczonej na pomoc, bo właśnie tyle wynosi marża detaliczna.

Czyli 30 procent pieniędzy trafia do zagranicznych koncernów - właścicieli Biedronki, Castoramy czy Kauflanda. Gdyby pieniądze te wpłacać na konto organizacji charytatywnych - np. kościelnego Caritasu lub jakiejś dużej wiarygodnej organizacji świeckiej, byłoby to bardziej ekonomiczne. Bo przecież duże organizacje mogą kupić hurtowe ilości potrzebnych towarów wprost u producenta. Na dodatek cała logistyka: transport oraz rozdział pomocy byłby łatwiejsze i tańsze. No, właśnie logistyka to także sztuka zsynchronizowania pomocy z potrzebami. 

Bo wolontarystyczne wyjazdy busami z towarami pochodzącymi ze zbiórek są... wolontarystyczne właśnie. Już po kilku dniach pojawiły się apele, żeby powodzianom nie przywozić więcej wody (butelkowanej oczywiście), bo na zalanych terenach jest jej już pod dostatkiem, a wręcz za dużo. Apelowano także, żeby osoby przywożące pomoc nie jechały bezpośrednio do powodzian, ale żeby rozładowywały ją w hubach, skąd będzie dystrybuowana przez profesjonalne służby.

Mimo to niemal każdy chciał dotrzeć osobiście do powodzian, dojechać jak najdalej, przekazać własnoręcznie.

Żeby nie być gołosłownym. 24 września Wojciech Nowacki relacjonował na Facebooku: "Przywiozłem mnóstwo rzeczy, z których ponad połowy nie chcieli już przyjmować. Ani u sołtysa, ani na punktach zbiórek, ani w remizach, ani na parafii. Niestety, albo na szczęście wszędzie wszystkiego MULTUM. Zachwyceni byli z dostarczenia grzejników, przedłużaczy, pił do drewna, kątówek, ale już teraz nie chcieli słyszeć o wodzie w butelkach, jedzeniu, pampersach, rękawicach i wiadrach, bo nagle zwaliło się na te punkty miliony sztuk tego wszystkiego".

Tak więc pomaganie mamy we krwi, pomagamy spontanicznie - a przez to nieekonomicznie. Ale taka forma pomocy ma także bezcenne zalety: pozwala na obywatelską mobilizację, buduje społeczne więzi. Pokazuje, że mimo tak mocnych w Polsce podziałów i polaryzacji, wynikających głównie z różnic politycznych, potrafimy zjednoczyć się, kiedy trzeba pomóc, jesteśmy w tym skuteczni i nie pozostajemy obojętni.

Ocena: 5,00
Liczba ocen: 6
Oceń ten wpis

Komentarze

Nikt jeszcze nie komentował tego artykułu, dodaj pierwszy komentarz.

Partnerzy