- Wasza ekscelencjo...
- Zanim odpowiem na pytania, chciałem koniecznie powiedzieć, że bardzo cieszy mnie ta okazja do rozmowy. "Życie Bytomskie" to jedna z gazet, które w moim domu rodzinnym czytało się od zawsze. To była obowiązkowa lektura. Właściwie to ja na "Życiu Bytomskim" uczyłem się składać literki, zanim samemu zacząłem je czytać sam.
- To porozmawiajmy o tych bytomskich początkach.
- Urodziłem się w szpitalu przy ulicy Batorego. Początkowo mieszkaliśmy w Karbiu przy ulicy Racławickiej. Nasza kamienica stoi po dziś dzień, sąsiednich już nie ma, zapewne przez szkody górnicze. To było bardzo tradycyjne, bardzo bytomskie i bardzo śląskie osiedle: biedne i proste, z familokami, ajnfartami, chlewikami i trzymanymi w nich królikami, świniami oraz gołębiami na poddaszu. Pamiętam panią Ingę, do której się chodziło „wyszpanować sztory”, maglownię w podwórku, która była też miejscem plotek i pamiętam piekarza, do którego co sobotę zanosiłem ciasto do upieczenia. Czekałem na nie w pachnącym pomieszczeniu, a potem w drodze powrotnej do domu wydłubywałem ze środka świeże posypki, za co dostawałem od babci po łapach. Oczywiście był też kościół pod wezwaniem Dobrego Pasterza i przedszkole...
- Potem były Szombierki.
-Tam się przeprowadziliśmy, gdy poszedłem do podstawówki, choć wtedy to był Chruszczów. Zamieszkaliśmy najpierw przy ulicy ZMP (dziś Hallera - przyp. TN), a później przy ówczesnej ulicy Rewolucji Październikowej, czyli dzisiejszej Grota-Roweckiego. Stamtąd miałem blisko do kapliczki z obrazem Matki Bożej Bytomskiej. Po szkole podstawowej uczyłem się w Zespole Szkół Mechaniczno-Samochodowych, wówczas przy placu Thälmanna. Bardzo dobrze wspominam tamten czas. Zresztą zawiązały się wówczas znajomości i przyjaźnie, które przetrwały do dziś. Regularnie spotykam się z dawną klasą, a teraz pojawiła się ciesząca mnie propozycja zorganizowania po latach spotkania z udziałem nauczycieli. Chcemy wspólnie oglądać zdjęcia z młodości, powspominać, wystraszyć się naszym podstarzeniem. Lubię to.
- Jak wyglądały Święta Bożego Narodzenia w domu waszej ekscelencji?
- Zanim nadeszły święta, był jeszcze niezwykle istotny czas przygotowań do nich, czyli Adwent. A jak Adwent to codzienne roraty, oczywiście wcześnie rano, bo takie są najlepsze. Teraz jako biskup też każdego dnia jestem w innej parafii na roratach, ale pod warunkiem, że odprawiane są rano. 18 grudnia byłem na mszy roratniej w bytomskim kościele pod wezwaniem Świętego Stanisława. Z dzieciństwa pamiętam też przysyłany w paczce z Rajchu kalendarz adwentowy, z którego każdego dnia po roratach wyjmowałem czekoladkę. Jej smaku nie zapomnę, bo mocno się różnił od smaku dostępnych w sklepach wyrobów czekoladopodobnych. Do kolacji wigilijnej zasiadaliśmy wcześnie, była ona prosta: zupa rybna, ziemniaki, ryba, obowiązkowo makówki i inne słodkości. Czasem pomarańcze, jeśli udało się je zdobyć w sklepie, albo jak na czas przyszła paczka od niemieckiej ciotki. Mocno utkwiła mi w pamięci atmosfera Bożego Narodzenia, bardzo rodzinna, podniosła, nawet sztywna. Byliśmy razem, była z nami babcia. Na koniec oczywiście pasterka. Albo w kościele szombierskim, albo u Jezuitów w Bytomiu, bo tam z kolei mieszkała druga babcia. Było też „Życie Bytomskie” na zielono…
- Podobno ksiądz arcybiskup dobrze gotuje i lubi to robić?
- Nie przesadzałbym z tym „dobrze”, ale z pomocą Youtuba dałbym radę coś upichcić i nie otruć siebie i gości. Czasem lubię coś popichcić, ale niestety czasu na to jest niewiele. Proszę jednak nie pytać o ulubione potrawy, bo, gdy kiedyś się przyznałem do jednej, to potem codziennie przez pół roku na każdej plebanii mi ją podawano.
- Mały Adrian Galbas był grzecznym dzieckiem, czy raczej rozrabiaką z placu?
- Byłem psują i rozrabiaką znacznie ponad przeciętną. Mój zeszyt był pełen uwag, a rodzice do szkoły byli wzywani także poza wywiadówkami. Wywiadówek się bałem najbardziej, choć stopnie były ok, ale gorzej ze sprawowaniem. Za to nie byłem ministrantem, nie uczestniczyłem aktywnie w życiu parafialnym, czy oazowym. Nudziło mnie to. Czy teraz żałuję? Raczej nie, bo ta moja dawna postawa pozwala mi dzisiaj nie gorszyć się tak mocno innymi, bardziej ich zrozumieć.
Oczywiście chciałbym, żeby wszyscy siedzieli w pierwszej ławce w kościele, ale wiem, że to nie możliwe, bo każdy ma swoją drogę dochodzenia do Pana Boga. Ta droga jest mocno indywidualna, osobista i do tego często kręta.
Najważniejsze jednak, by w końcu doprowadziła nas do Kościoła, do wiary, czyli do dojrzałej relacji z Bogiem.
- A jak to się stało, że Adrian Galbas nie został mechanikiem samochodowym, tylko księdzem?
- Ten mechanik samochodowy wziął się z bardzo praktycznego podejścia do życia. Decydując się na tego typu szkołę sugerowałem się opiniami moich rodziców i bliskich, którzy przekonywali mnie, że trzeba mieć konkretny fach w ręku. Nie wiem, czy to był dobry wybór i czemu padło akurat na samochodówkę, bo równie dobrze mógłbym trafić do technikum budowlanego, czy elektrycznego.
- A górnictwo?
- Namawiano nas bardzo. Oferty były bardzo atrakcyjne i przez pewien czas myślałem o pracy kopalni, ale na myśleniu ostatecznie się skończyło.
- Powołanie do kapłaństwa to był proces, czy impuls?
- Zdecydowanie proces…Najintensywniejszy był w czasie szkoły średniej. W moim życiu duchowym zachodziło wówczas wiele burzliwych zmian. Muszę przyznać, że po religijnie ustabilizowanym wczesnym dzieciństwie, potem przeżyłem religijny bunt i przy bierzmowaniu nastąpiło coś, co dzisiaj można by nazwać początkiem nawrócenia, zacząłem stopniowo przybliżać się do Boga. Z czasem pojawiły się, nieśmiałe myśli o zostaniu księdzem. Miałem też w klasie kolegę, którego brat był klerykiem pallotyńskim. On nas kiedyś zaprosił do seminarium i tam dowiedziałem się więcej o tym zakonie, który mnie zafascynował. Wygląda to wszystko na przypadek, ale dla mnie to było Boże prowadzenie i dziś jestem Panu Bogu wdzięczny, za taką drogę. Powołanie było dla mnie wielkim darem. Jest nim do dziś.
- Wiym, że wasza ekscelencja poradzi godać, bo zech to niy roz słyszoł.
- Ja, poradza. Nauczyła mnie babcia, która w zasadzie posługiwała się wyłącznie śląskim i do mnie tylko godała. W szkołach za słowa śląskie byłem karany, one nie były w tamtych czasach mile widziane. Kiedy pełniłem posługę kapłańską w innych częściach Polski, ten śląski się ode mnie trochę oddalał, ale teraz, po powrocie na Górny Śląsk używam śląskich słów na co dzień o wiele częściej. Zdziwiło mnie nawet to, jak szybko ponownie tu zaskoczyłem. Zauważyli to zresztą odwiedzający mnie przyjaciele spoza Śląska, którzy słysząc spontanicznie wtrącane przeze mnie śląskie wyrazy mówią: "oho, widać, że już wróciłeś do siebie".
- Jak ksiądz arcybiskup ocenia dokonujący się na naszych oczach niesamowity rozkwit śląskości. Po naszymu wydawane są książki, pisane sztuki, nagrywane piosenki, mamy tłumaczenia na język śląski. Sklepy nazywają towary po polsku i śląsku, ludzie chlubią się godkom.
- To jest wspaniałe, jestem tym zjawiskiem zafascynowany i patrzę na nie z wielkim podziwem.
Nigdy się Śląska i swojego śląskiego pochodzenia nie wstydziłem, przeciwnie: to duma. Śląskość pomaga mi w obecnej posłudze, gdybym nie był stąd, trudno byłoby mi tu dzisiaj być biskupem.
W czasach PRL Śląsk i śląskość były psute, państwo potrzebowało jedynie kopalń, hut i robotników. Śląskości się wstydzono, a nawet bano, bo była odmienna i jakoś proniemiecka. Teraz jest inaczej: szeroko rozumiana kultura śląska przepięknie odżywa, wszędzie słychać język śląski, są spektakle, sklepy, literatura. Dla mnie ważna jest także śląskość wyrażająca się w sposobie myślenia i podchodzenia do codziennego życia. Liczy się twarde stąpanie po ziemi i zadaniowość. Oczywiście, widzę też śląskie, mocno nas zubożające w kontaktach z ludźmi, mankamenty. Z upływem lat, coraz mocniej je zauważam również u siebie. My Ślązacy nie jesteśmy raczej zbyt wylewni, skorzy do opowiadania o swoich uczuciach, chyba nie potrafimy też spontanicznie chwalić innych. Przecież najlepszy śląski komplement, to: "może być".
- Po upadku kopalń Bytom mocno podupadł, mieszkańcy zubożeli, mieliśmy wielu bezrobotnych, wielu biednych. Od kilku lat to się zmienia, miasto wygląda coraz lepiej. Dostrzega wasza ekscelencja tę zmianę?
- Oczywiście, tej pozytywnej przemiany nie da się nie zauważyć i ona mnie cieszy, zwłaszcza jeśli dotyczy mojego Bytomia. To miasto z szarego zamienia się w zielone, kolorowe. Ta przemiana będzie cały czas postępowała - taką przynajmniej mam nadzieję. Musi postępować, bo wiele jest jeszcze do zrobienia. Ten obszar poprzemysłowej biedy wciąż jest na Górnym Śląsku bardzo obecny. Ostatnio odwiedziłem jedno z takich miejsc. Ludzie zostali tam osieroceni, bo upadł zakład będący przez lata ich żywicielem. Tam się dało wręcz fizycznie odczuć dojmujący smutek, głęboką beznadzieję. Zagadnąłem napotkanych młodych ludzi, pytając, co robią w czasie wolnym. Odpowiedzieli: " nic, siedzymy na placu". Mocno to we mnie zostało. O tych problemach mówiłem ostatnio podczas uroczystości barbórkowych. Przypominałem też, że dokonując zmian w życiu społecznym i gospodarczym rządzący w centrum powinni stawiać zawsze człowieka, bo on jest tu najważniejszy. Musimy dbać o to, by nie degradować środowiska naturalnego, ale to się nie może dokonywać kosztem degradacji ludzi.
- Czy po zmianach ustrojowych Górny Śląsk został skrzywdzony?
- Bez wątpienia. Najpierw go gospodarczo i ekonomicznie wyciśnięto jak cytrynę, a potem nawet jeśli nie zostawiono całkowicie bez opieki, to na pewno nienależycie o niego, a przede wszystkim o ludzi zadbano. Wydarzyła się wielka dziejowa niesprawiedliwość, którą wciąż trzeba naprawiać.
- Nie da się opowiedzieć o Górnym Śląsku bez religii. To są kwestie nierozerwalne. Czy zdaniem waszej ekscelencji śląska religijność jest wyjątkowa?
- Moja babcia jako typowa Ślązaczka traktowała obowiązki religijne jako oczywiste. Są, to cza je zrobić i mieć zbyte. Inaczej sobie tego nie wyobrażała. Było dla niej oczywiste, że trzeba się modlić, chodzić do kościoła, w każdy piątek jeść rybę, a w pierwszy piątek się spowiadać. Z tym się nie dyskutowało. Nasza religijność jest jak wszystko na Śląsku, bardzo zasadnicza. Jest też trochę specyficzna. Mamy odmienne, zwyczaje religijne, śpiewamy pieśni te co w całej Polsce, ale na inne melodie, nawet "Te Deum" śpiewamy po swojemu. Mamy wciąż liczne pielgrzymki do Piekar i na Annaberg, mamy licznych ministrantów i - tylko tutaj - Dzieci Maryi. Mamy opfergang i wiele innych naszych religijnych niuansików. Sami ich nie dostrzegamy, bo się z tym oswoiliśmy, ale osoby z zewnątrz natychmiast zauważają tę specyficzną śląską religijność i nasz – trochę inny - sposób spotykania się z Bogiem. Często mi o tym mówią. Mamy też ciągle dość wysokie wskaźniki tzw. dominicantes, czyli osób uczęszczających w niedziele do kościoła.
- To co takiego się stało, że tylu uczniów rezygnuje z lekcji religii. Jak temu zaradzić?
- To jedno z najważniejszych naszych pytań. To jest problem nie tylko śląski, a jego przyczyn jest wiele. Przede wszystkim ogólne i powszechne zeświecczenie świata Zachodu. Jaka wiara, taka ofiara. I nie dotyczy to tylko kasy, ale zdolności do poświęcenia czegoś dla Pana Boga, choćby jednej godziny w niedzielę na mszę świętą, czy na katechezę. W tym braku wiary tkwią kolejne pokolenia. Niewierzące rodzice wychowają niewierzące dzieci. Nie da się przekazać komuś czegoś, czego samemu się nie ma. Nie pomaga też niekorzystna wokół Kościoła atmosfera medialna, wedle której Kościół jest skompromitowany i bez przyszłości. I wreszcie co tu dużo mówić, brakuje nam charyzmatycznych katechetów potrafiących przyciągnąć do siebie młodzież. Jeśli ktoś taki się pojawi, młodzi natychmiast przychodzą na zajęcia nawet jeśli te odbywają się na ostatniej lub na pierwszej lekcji. Co ważne: na szczęście nie zawsze jest tak, że rezygnacja z lekcji religii oznacza bunt wobec wiary i Kościoła. I jeszcze jedna kwestia: musimy dawać pełne wsparcie tym, którzy wciąż na religię uczęszczają, którzy w Kościele świadomie są. Trzeba im pomagać, by i ich nie porwał ten sekularyzacyjny wiatr. Ratunkiem jest spotkanie. Indywidualne, pojedyncze, w świecie, który dla młodego człowieka jest ważny i gdzie zaczynamy nie od dawania odpowiedzi, ale od posłuchania pytań
-Jakie jest główne przesłanie Bożego Narodzenia?
- Boże Narodzenie to przede wszystkim spotkanie. Pan Bóg przychodzi specjalnie po to, żeby się z nami spotkać. Przełamuje wszystkie dotychczasowe struktury, spełnia swoje odwieczne pragnienie, by być blisko ludzi i sam staje się człowiekiem. Mówi nam: "Ja już więcej nie mogę zrobić, by się z tobą spotkać, by być blisko ciebie."
Bóg wybrał drogę niemowlęcia, bo małe dziecko jest najlepiej przyjmowalne. Nie kojarzy się z wrogiem, bo Bóg nie jest naszym wrogiem. On zaprasza nas do spotkania. Zrobił w naszą stronę maksymalną liczbę kroków, a teraz czeka na to, aż my w odpowiedzi zrobimy ten jeden krok w jego stronę. Krok wiary. W Ewangelii Jezus mówi: "Przyjdźcie do mnie wszyscy". Ważne, żebyśmy na nowo zafascynowali się tą propozycją i ją przyjęli. A jeśli to się uda, to łatwiej będzie nam też spotkać się ze sobą nawzajem, zwłaszcza w rodzinie. Wiemy przecież, że często wskutek trudnych życiowych doświadczeń nie jest to proste. Jaka codzienność, takie Wigilie. Nie da się żyć każdego dnia pod jednym dachem w napięciu, niechęci, żalu i pretensjach, a potem nagle siąść wspólnie do stołu, by zrobić sobie miły wieczór wigilijny, z życzeniami, prezentami i ogólną „miłością”. Raczej byłby to przykry świąteczny przymus.
- Smuci księdza arcybiskupa komercjalizacja świąt?
- Nie mam na nią wpływu, więc jakoś specjalnie z tego powodu nie cierpię i się nie buntuję, a już zwłaszcza przeciwko odbywającym się coraz liczniej jarmarkom świątecznym, które lubię.
Jeszcze postaram się wyskoczyć na jarmark do Bytomia.
Lubię też świąteczne dekoracje, które rozświetlają nam gęsty grudniowy mrok. Ważne jest, byśmy zamiast walczy z komercjalizacją świat, dbali o głębokie przeżywanie Adwentu, a potem – już w czasie Bożego Narodzenia - nie zatrzymywali się tylko na tym, co zewnętrzne, ale drążyli głębiej. Opakowania mogą być kolorowe, ale ważniejsze jest to, co w środku…
- W zeszłym roku ksiądz arcybiskup odprawiał pasterkę w Bazylice Piekarskiej. A w tym roku gdzie?
- Najpierw odprawiłem mszę świętą w katedrze w Sosnowcu, a o północy byłem na pasterce w Bazylice w Panewnikach, bo obchodzimy teraz osiemsetną rocznicę zbudowania pierwszej stajenki przez Świętego Franciszka, a Panewniki ze stajenki słyną.
0 0
Miałem wielkie szczęście i honor poznać ks.bpa Galbasa podczas uroczystości poświęcenia tablicy pamiątkowej dedykowanej bl. Ryszardowi Henkesowi, pallotynowi w Raciborzu przed Zakładem Karnym w którym był więziony podczas II wojny światowej (w 1944 roku) skąd został wysłany do obozu koncentracyjnego Dachau w III Rzeszy gdzie zmarł w opinii świętości.
Ks.biskup był wówczas biskupem pomocniczym Diecezji Elblądzkiej. Zrobił na nas bardzo duże pozytywne wrażenie. Ogromnie się ucieszyliśmy z żoną Hanią (która też pochodzi z Bytomia-Karbia) gdy został metropolitą katowickim. Mianowanie Księdza arcybiskupa metropolitą warszawskim jest dla nas wielką radością i życzymy Ekselencji moc zdrowia, sił, a nade wszystko obwitych błogosławieństw Bożych
Piotr Klima z Raciborza
0 0
jo mom vielki smutek ze zabrali nom BISKUPA do Warszawy, łoni go tak przekabocom,trzeba rzykac zeby mioł tam siła i zdrowi, SZCZYNS BOZE