Wojciech Grzesiok – ma 35 lat, bytomianinem jest od 3 roku życia, a wspina się od 18 lat. Jest członkiem zarządu Polskiego Związku Alpinizmu. Odbył wiele niezwykłych wypraw. Nie tylko górskich – w 2008 roku był pomysłodawcą i kierownikiem wyprawy „Bajkał wpław”, której uczestnicy przepłynęli w sztafecie 305 km wzdłuż brzegów Jeziora Bajkał na Syberii. Wspinał się w m.in. centralnej Azji i w Patagonii. Najwyżej wszedł na wysokość 6800 metrów – sam mówi, że bardziej koncentruje się na trudnych ścianach, niż na „nabijaniu wysokości”. Najbardziej dumny jest z wejścia na Fitz Roy w Andach (3375 m.n.p.m). – Aby dostać się na szczyt, trzeba pokonać 1000 metrów pionowej granitowej ściany, w krainie o najbardziej niestabilnej pogodzie na świcie – wspomina Grzesiok.
W tym roku jego celem stał się McKinley. Ekspedycja ta odbywała się w 40. rocznicę pierwszej śląskiej wyprawy w góry Alaski. Wówczas wziął w niej udział m.in. późniejszy zdobywa Korony Himalajów Jerzy Kukuczka, który wówczas wchodząc na McKinley zdobył swój pierwszy sześciotysięcznik. – To była zupełnie inna epoka – opowiada Grzesiok. – My z Pyrzowic dolecieliśmy na Alaskę z dwoma przesiadkami w 27 godzin. 40 lat temu śląska wyprawa najpierw płynęła przez ocean „Batorym”. Na pokład transatlantyku wzięli ze sobą ciężarówkę jelcz i furgonetkę nysa. Potem objeżdżali amerykańską Polonię, żeby zebrać pieniądze na wyprawę i... bilety powrotne do domu.
Na Alaskę Wojciech Grzesiok poleciał z Adamem Życzkowskim. Tam samolotem dostali się na lodowiec, gdzie mieszczą się bazy wszystkich wypraw, szturmujących McKinley. Na wysokości 4300 m rozbili obóz i nabierali aklimatyzacji. Później dołączył do nich trzeci uczestnik wyprawy – jeden z najbardziej utytułowanych polskich himalaistów Ryszard Pawłowski, który przyleciał prosto z Mount Everestu, który zdobył po raz piąty w życiu. – Rysiek miał aklimatyzację z Himalajów, my jej nabieraliśmy i weszliśmy na drogą tradycyjną – opowiada Grzesiok. – Pawłowski nie szedł z nami, bo McKinley’a miał już na swoim koncie. Najważniejszym celem naszej wyprawy było bowiem przejście w drodze na szczyt tzw. Filaru Cassina na południowej ścianie McKinley’a. Pokonanie tej trudnej drogi jest jednym z górskich marzeń Ryśka.
Niestety, tym razem pogoda okazała się silniejsza i nie pozwoliła na rozpoczęcie szturmu Filaru Cassina. Można go przejść jedynie przy dobrej pogodzie – w razie opadów na podejściu pod filar, w tzw „dolinie śmierci” schodzą lawiny, które zmiatają wszystko na swojej drodze. – W ciągu dnia temperatura w namiocie dochodziła do 30 stopni Celsjusza, w nocy spadała do 20 poniżej zera – relacjonuje Wojciech Grzesiok. – Do tego opady śniegu, które w ciągu jednej nocy potrafiły praktycznie zasypać cały namiot. W czasie naszego pobytu spadło tam w sumie 6 metrów śniegu. Amerykanie twierdzili, że to niezwykle rzadko zdarzająca się obfitość opadów. W podobnej sytuacji byli członkowie wielu wypraw z różnych krajów, w tym alpiniści znani w całym świecie, jak Kilian Jornet czy Victor Saunders. Nikt nie mógł wyruszyć na szczyt. Wojciechowi Grzesiokowi pozostała ta satysfakcja, że zdobył McKinley tradycyjną, czyli „łatwą” drogą. Na szczycie sfotografował się w koszulce z bytomskim lwem.
Po 35 dniach spędzonych na lodowcu – wspinacze ze Śląska musieli skapitulować. Wrócili z lodowca samolotem – ciekawostką jest, iż przed przylotem maszyny wszyscy oczekujący na nią udeptują nogami śnieg na lądowisku. – Po ponad miesiącu spędzonych w takich warunkach cieszy wszystko – mówi Grzesiok. – Widok zielonego drewna i fakt, że w barze można po prostu zamówić i zjeść hamburgera. W przyszłym roku bytomianin planuje powrócić na Alaskę, licząc na łaskawszą pogodę.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz