Właściciel zakładu zegarmistrzowskiego przy Jainty, Maciej Gawłowski, zaczynał swoją karierę zawodową w zupełnie innej branży, choć jako wybitnie ścisły umysł musiał, nawet nieświadomie, mieć inne spojrzenie na symbole dokładności. Dopomógł mu w tym niestety nieżyjący już teść, doświadczony zegarmistrz, po którym pan Maciej przejął zakład.
– Trudno było nie pójść śladem rodzinnych tradycji. Ojciec kochał swoją profesję, sam zakład, jak mi się wydaje, może liczyć niewiele mniej lat, niż sama kamienica, w której działa. W każdym razie na pewno istniał tutaj już przed wojną jako pracownia zegarmistrzowska lub jubilersko-złotnicza. Świadczą o tym używane przez nas do dziś stare gabloty z niemieckimi znakami firmowymi i berlińska szafa pancerna wielkości człowieka, o grubych na 20 centymetrów ścianach,. Stoi na zapleczu i jest nie do ruszenia – mówi Maciej Gawłowski.
Pan Maciej przejął więc rodzinny fach i z powodzeniem prowadzi zakład z pomocą Bogdana Sieradzkiego, którego nawet w słoneczny dzień trudno było wywabić z zaplecza, gdzie przy stole starał się przywrócić do życia stary naręczny zegarek. Pan Bogdan nie jest zresztą jedyną osobą związaną z zakładem przy Jainty. Przez lata wykształciło się tam wielu dzisiejszych czeladników i mistrzów, mających dziś własne zakłady zegarmistrzowskie. Z powodzeniem działają w Bytomiu, Tarnowskich Górach czy Sosnowcu.
– Kiedyś Bytom słynął ze sporej ilości zakładów zegarmistrzowskich, było ich co najmniej kilkanaście. Tak zresztą jest do dziś. Nawet kiedyś zastanawialiśmy się, czy w pewnym momencie nie było nas więcej niż piekarzy. Dziś laik, na co dzień przyzwyczajony do taniego zegarka elektronicznego na baterię może się nawet dziwić, że ktoś uprawia ten zawód. Wszystko jednak powoli zaczyna się zmieniać – twierdzi Maciej Gawłowski.
Przede wszystkim ludzie mają powoli dość dalekowschodniej tandety. Takie zegarki zaraz po zepsuciu się lądują w śmietniku, bo następny można kupić za kilkadziesiąt złotych. Oczywiście w wielu wypadkach górę biorą względy finansowe, bowiem obecnie ręczny zegarek produkcji szwajcarskiej lub rosyjskiej, bo i one wracają do łask dzięki dobrej jakości, to wydatek minimum 1000- 1500 złotych. Wiele osób i to, o dziwo, młodych ludzi sięga po zapomniane i zepsute często zegarki dziadków. Po wygrzebaniu ich z zakurzonej szuflady przychodzą z nimi, prosząc o przywrócenie im życia.
– Tutaj rozpoczyna się nasza rola. Ludzie proszą o renowację koperty, cyferblatu oraz o wyczyszczenie lub naprawę mechanizmu. Zdarzało się, że konieczne było ręczne dorobienie jakiejś części. Służą do tego skomplikowane urządzenia, a wykonanie elementu może trwać od 2 godzin do tygodnia. Po prostu wszystko robi się do skutku, aby było idealne. Tutaj tkwi właśnie istota dokładności i cierpliwości konieczna w naszym zawodzie – mówi Bogdan Sieradzki.
Zdarzają się oczywiście ludzie przychodzący z nowoczesnymi zegarkami. Bardzo wiele osób ma z nimi kłopoty przy pozornie głupiej wymianie baterii. W wielu zegarkach po otworzeniu koperty nie da się jej z powrotem zamknąć, bowiem trzeba do tego używać specjalnej i kosztownej prasy. Laik otwiera więc zegarek, aby zaoszczędzić na samodzielnej wymianie, i ma problem.
Wyzwaniem, a zarazem momentem, który sprawia, że zegarmistrzom krew zaczyna szybciej krążyć żyłach, są stare okazy zegarów. Trafiały się już XVIII-wieczne zegary stojące lub ścienne z drewnianymi trybami, które trzeba było dorobić. Jak podkreśla pan Maciej, takie zdarzenia są dla nich wyzwaniem, przed którym się nigdy nie wzbraniają.
JACEK SONCZOWSKI
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz