Co tydzień zmieszczamy na naszych łamach relacje z podróży na koniec świata, w której bierze udział Herisz. Ten dyrektor Młodzieżowego Domu Kultury nr 1 przy ulicy Powstańców Warszawskich, członek znanego szantowego zespołu Brasy oraz zapalony żeglarz chce swoją niesamowitą eskapadą uczcić 760-lecie lokacji naszego miasta. Wyposażony w koszulki ze śpiącym lwem oraz banderę bytomską odwiedza pełne uroku wyspy Polinezji. Tubylcom opowiada o Bytomiu. W zeszłym tygodniu długo musieliśmy czekać na kolejną relację Herisza. Okazało się bowiem, że przez dłuższy czas był on w miejscu, w którym telefonów nie ma, a o Internecie nikt nie słyszał.
Oddajmy głos podróżnikowi: „Na samym końcu Polinezji, a właściwie geograficznie już w Mikronezji, leży sobie maleńka wyspa Wallace. Administracyjnie to terytorium zamorskie Francji, zarządzane przez Nową Kaledonię. Tamtejsi ludzie pochodzą z Tonga. Po trudach żeglugi w deszczu i sztormie Wallace przywitała nas spokojną zatoką, do której prowadzi tylko jedno wejście pomiędzy koralowcami. Pokonanie go wymaga szczególnej ostrożności ze względu na silne prądy i fale. Po zakotwiczeniu, desant na ląd! Szybko pontonem do portu i do odprawy. Jakież było zdziwienie żandarmerii, gdy zobaczyli nieznanych przybyszów. W mgnieniu oka stawiła się cała jednostka, by zobaczyć to zjawisko, czyli nas. Na wyspie nie ma telefonu i nie działa Internet. Jeśli ktoś chce zadzwonić, idzie do urzędu i zamawia rozmowę satelitarną. Popołudnie wydawało się klarować w sposób przyjemny i miły na lądzie. Po wizycie u celników pierwsze kroki skierowaliśmy do miasteczka. Zdziwione spojrzenia mieszkańców mówiły, jakim jesteśmy zaskoczeniem. Ale wszyscy jednocześnie okazywali nam sympatię i życzliwość”.
Szybko okazało się, że nie wszyscy są tacy mili. Herisz pisze: „ Nie przeczuwaliśmy, że nasze przypłynięcie spowoduje zamieszanie. Okazało się jednak, że król wyspy nie życzy sobie oglądać naszego jachtu i musimy czym prędzej odpłynąć w inne miejsce. Zaangażowane zostały w tę sprawę wszystkie miejscowe siły porządkowe. Musieliśmy negocjować możliwość pozostania w tym miejscu do rana ze względu na warunki bezpieczeństwa. Nazajutrz odpłynęliśmy. Władza króla jest obecnie symboliczna, ale – jak się dowiedzieliśmy – jednocześnie mocno osadzona kulturowo. Nazajutrz po przestawieniu jachtu udaliśmy się na wycieczkę. Na środku wyspy w starym pałacu, czyli tak naprawdę w wiosce otoczonej dżunglą, znajduje się ceremonialny krąg, gdzie król przyrządzał rytualne potrawy z ludzkich ciał. Jak się okazuje, Wallace była kiedyś wyspą ludożerców. Obecnie miejsce to jest miejscem kultu. Znajdujące się tam kamienie symbolizują dusze ludzkie. Woleliśmy się dłużej nie narażać obecnemu władcy. Dlatego też jak najszybciej popłynęliśmy na kolejną wyspę, a więc na Futunę.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz