– Tydzień temu Szombierki świętowały pana „Abrahama”. 50 lat szybko minęło!
– Z perspektywy lat można przewrotnie powiedzieć, że pół wieku szybko minęło i długo się ciągnęło. Ile człowiek się nabiegał, ile przeszedł męczarni na treningach... Nie chciałbym tego przeżywać jeszcze raz.
– Z reguły dawni piłkarze mówią na odwrót. Chcieliby wrócić do dawnych lat. Pan ma inne zdanie na ten temat. Pewnie chodzi o czysto fizyczne przeżywanie drogi do sukcesu.
– Tak. Do wspomnień fajnie się wraca. Ale nie było łatwo harować na treningach i obozach. Widzę, że teraz chłopcy inaczej trenują. Nie wiem, czy mniej poważnie podchodzą do treningu... Jestem przekonany, że obecna młodzież na pewno by nie wytrzymałaby takiego wysiłku, jaki musieliśmy wykonywać dzień w dzień.
– Polityczne i gospodarcze zawirowania przełomu lat 80. i 90. tamtego wieku w Europie środkowej i wschodniej odbiły się na pana karierze. Kluby traciły solidne podstawy finansowania przez zakłady pracy. Jeszcze nie wytworzyły się nowe mechanizmy, dziś rządzące dziwną polską piłką. Czy czuje się pan spełnionym zawodnikiem?
– W zasadzie powinienem się czuć spełniony, ale dziś mogę powiedzieć, że nie zostało w pełni wykorzystane to, co potrafiłem zrobić na boisku.
– Czy został pan niedoceniony przez rządzących polską piłką, w tym reprezentacją kraju, czy może po prostu zbyt słabo pchał się pan na świecznik?
– Raczej to drugie. Nigdy nie pchałem się w górę. Nie podlizywałem się żadnemu trenerowi. Nie mówiłem, jestem Zenon Lissek, wszyscy musicie patrzeć na mnie. Trzymałem się w cieniu. Może to źle, ale taki mam charakter. Tego człowiek nie zmieni. Pamiętam mecz młodzieżówki na Cyprze. Grali w niej wszyscy późniejsi reprezentanci Polski, między innymi Roman Kosecki, Jacek Ziober... Byłem wśród nich „starszakiem”. Trochę pograłem u trenera Zdzisława Podedwornego w reprezentacji olimpijskiej, ale wszystko to mogło wyglądać zupełnie inaczej. Z pożytkiem dla mnie i dla kadry. Pamiętam 2:0 Szombierek z Legią, w której występowali sami kadrowicze. Do dziś pozostają znani w piłkarskim światku jako trenerzy. Kto wtedy wiedział, jak dojechać do Bytomia, a co dopiero do Szombierek na Modrzewskiego. A jednak u siebie wygrywaliśmy z tymi wielkimi, jak chcieliśmy. Była tu świetna ekipa. Kibice przychodzili oglądać nas całymi rodzinami. Może na trybunach nie zasiadało 15, 20 tysięcy, ale jeżeli nawet te parę tysięcy ryknęło Szombierki, to chciało się grać. Pamiętam jeszcze atmosferę boiska przy Zabrzańskiej. Dla mnie był to najpiękniejszy stadion, lepszego nie było. Graliśmy tam przed sezonem mecz z Zagłębiem. Zwyciężyliśmy 3:0. Wszystkie bramki „stuknąłem”. Po paru latach przyjechało do mnie Zagłębie z trenerem Józefem Gałeczką z propozycją przejścia do Sosnowca. Jak mój ojciec usłyszał Sosnowiec, to zapowiedział, że mi nogi z tyłka powyrywa... To były czasy! W składach swoich drużyn chętnie widzieliby mnie działacza z Sosnowca i Wałbrzycha. Obiecywali mi fajne pieniądze...
– Do dziś niewiele pozostało z dawnych Szombierek, które obaj pamiętamy.
– Ale wszystko pozostało przed oczami, jak się człowiek wychowywał między blokami, gdy „hasioki” zastępowały bramki. To mi się jeszcze śni po nocach. Widzę jak na jawie to nasze stare boisko i kuzynów, którzy uczyli mnie grać w piłę. Takie obrazy na zawsze zostały utrwalone w głowie, we krwi. Ludziom, którzy chcieliby posłuchać, mógłby o tym opowiadać non stop.
– Czy jeszcze są tacy, których to interesuje...
– Myślę, że tak. Jako trener miałem do czynienia z chłopcami w różnym wieku. Do maluchów nie docierało, że można było grać między „hasiokami”. Chyba nawet nie wiedzieli, co to „hasiok”. Dwudziestoparolatkowie znali od ojców atmosferę dawnych Szombierek, ale im tak także trudno było zrozumieć dawne realia.
- Panuje przeświadczenie, że przychodząc do klubu, w pana przypadku mając 10 lat, byliście ukształtowani pod względem piłkarskim. Dzisiejsi adepci futbolu zaczynają zajęcia od podstaw.
– Piłkę zaczynało się kopać mając 2, 3 lata. Potem grało się bez przerwy, od rana do nocy. Ładowało się non stop, aż cegły się kruszyły. Miałem trzech kuzynów i z nimi szarpałem jak dziki. Gdy jeszcze nie potrafiłem biegać tak szybo, jak oni, to brali mnie pod ręce i zlatywaliśmy z górki. Tak pracowałem nogami, że myślałem, że mi wylecą. Jak przyszedłem na pierwszy trening, nikt nie musiał mnie uczyć, jak uderzyć „wewnętrzną”, czy „fałszem”, jak wygląda żonglerka piłką. Może teraz nie chcą grać? Przychodzą do klubu, bo rodzice ich wysyłają...
– Może nie mają gdzie kopać piłki. Wszystkie miejsca zostały obwarowane zakazami gry.
– Nie było miesiąca, żeby moja babcia nie wymieniała szyby w oknach. Krzyczała: – Zenek, nie grejcie tu! Ale już słychać trzask szyby i trzeba było z ramą lecieć do szklarza. Wracało się ze szkoły. - Niczego wam nie zadali? Pytała mama. - Nie mamusiu! Zawsze tak samo odpowiadałem. W szkole ściągnęło się od koleżanek. Już słyszę gwizd kolegów. Torba w kąt. Idziemy na szkolne boisko, albo na stare Szombierki, albo na nowe. To były piękne, niezapomniane czasy. Po latach daje o sobie znać całe piłkarskie szaleństwo. Gdy na moim jubileuszu pohasałem po boisku, to na następny dzień w pracy miałem kłopoty, żeby postawić parę kroków. Żona mnie pytała: - Jeszcze umiesz normalnie chodzić? - Czemu, pytasz. - Bo ty kulejesz!
– Sport to zdrowie, kochany mistrzunio! Zaczyna wysiadać pana słynna lewa noga, którą strzelał pan gole nie tylko polskim bramkarzom. Na dodatek za pana czasów niewielu dorobiło się fortuny, więc nie było co odłożyć na starość. Teraz w trzeciej lidze zawodnikom potrafi wieść się lepiej, niż wam w ekstraklasie.
– Premię za wygraną wydawało się na to, żeby coś mieć w barku, żeby żonie czy dziecku coś kupić. Jedni woleli pieniądze, inni sprzęt. I tak od meczu do meczu. Mówiło się, musimy wygrać, bo trzeba coś kupić do domu. Dzisiaj w ekstraklasie mają kontrakty po kilkadziesiąt tysięcy. Nie chcę nikogo skrzywdzić, ale nie wiem, czy potrafią porządną akcję sklecić, zagrać „z klepki”, czy wrzucić piłkę, jak ja kiedyś Bogusiowi Cyganowi czy Sławkowi Świstkowi... Chyba niewielu wie, ja to się robi... Jak razem siadamy po meczu oldbojów, Sławek przypomina sytuację z czasów, gdy naszą drużynę prowadził Henryk Wieczorek. Trener ustawił dziesięć piłek, 50, 60 metrów dalej dwa pachołki oddalone od siebie 2, 3 metry. Pytał: – Zenek, spróbujesz trafić piłkami między pachołki. Zrobiłem co kazał. Wieczorek na to do młodych zawodników: – Chłopaki, będziecie grać u mnie w zespole, jeżeli potraficie to samo wykonać.
– Nie takich rzeczy człowiek potrafi się nauczyć.
– Tego nie wytrenujesz. Możesz 100 lat ćwiczyć bez efektu. To możesz wyszlifować, jeżeli masz smykałkę do piłki. Jako zawodnik rozgrywający przewidywałem każdy ważny ruch, nim go wykonałem. Nie żebym się chwalił, ale na tym polega gra w piłkę na odpowiednim poziomie. Nim ona do mnie trafi, muszę wiedzieć, co z nią uczynić, komu ją posłać, żeby moje zagranie okazało się najlepsze dla drużyny.
– Teraz w najważniejszych momentach zawodów słaby piłkarz nie gra piłką, tylko się jej pozbywa, bo brakuje mu odpowiednich umiejętności.
– Oddaje piłkę, żeby trener nie miał do niego pretensji, że coś spartolił. Proszę popatrzeć na grę Hiszpanów, Portugalczyków. Czy może być coś cudowniejszego? Chciałbym raz na żywo zobaczyć, jak gra hiszpańska liga. Tam zawodnicy bez jednego słowa, bez gestu wiedzą, co zrobić. Mocniej lub słabiej zagrać piłką, błyskawicznie zbliżyć się do partnera z drużyny lub oddalić. Coś fantastycznego! Podczas mojego jubileuszu trener Henryk Peszke mógł się pochwalić, że przygotował takich piłkarzy, jak my, którzy wychowali się w Szombierkach, pracowali w kopalni, rypali w piłę...
– Nie tylko w dzielnicowym klubie następowała naturalna zmiana pokoleń.
– Potem ten klubowy łańcuch zaczął się rwać. Może jestem ostatnim, o którym można powiedzieć stary zawodnik Szombierek. Może za jakiś czas tak będzie się mówić o Marku Kubiszu... Dzisiejsza młodzież fruwa po świecie. Niewielu czuje przywiązanie do macierzystego klubu, z którego wyszli.
– Inaczej się gra, gdy stale mieszka się między kibicami.
– Czasem wstydziłem się wracać do domu po zremisowanym czy przegranym meczu, bo nie wszystkie dało się wygrać. Na szczęście z większości zawodów wracałem dumny i nie musiałem świecić oczami. Słyszałem wtedy okrzyki zadowolenia sąsiadów i całej szombierskiej publiki. Miałem 23 lata, gdy wróciłem z Uranii Ruda Śl. do Szombierek. Marek Kubisz z innymi chłopcami przychodził do mnie po autograf...
– Jak bumerang wracał pan do Szombierek. Skok do Uranii i znów w domu. Półtora sezonu spędził pan w Górniku Zabrze, z którym grał pan w Pucharze UEFA przeciw Juventusowi Turyn. Ponownie wrócił pan na stare śmieci. Niedługo wytrzymał pan w Hansie Rostock, jedynym NRD-owskim klubie, który wówczas znalazł miejsce w 2. Bundeslidze. Wydaje się, że pod względem sportowym najlepszy okres przeżył pan w Górniku.
– Do Górnika przeszedłem mając skończonych 27 lat. Wydawałem się więc piłkarzem w pełni ukształtowanym. Myślałem, że po dwóch, trzech ligowych meczach otrzymam powołanie do reprezentacji, ale coś mi tam nie szło. Może atmosfera mi nie odpowiadała... Wisiało coś nade mną... Zmieniali się trenerzy. Po roku miałem dość Górnika. Jeszcze ta afera z „polonezami”... Koszmar. Wszystkiego mi się odechciało, grać mi się odechciało. Wróciłem do Szombierek. Podpisałem umowę z facetem, który kręcił interes z młodymi piłkarzami. Miał mi załatwić angaż w zachodnim klubie. Co tydzień jeździłem za granicę. Trochę potrenowałem i znów w drogę: Schalke w Niemczech, Lucerna w Szwajcarii, nawet Nottingham Forest w Anglii. W końcu w jedną noc załatwił mi kontrakt z Hansą Rostock. Przyjechałem na jeden trening: przewrotka, podanie, gol. Horst Hrubesch, który wtedy prowadził drużynę, był zachwycony. Na piękne oczy nikogo nie przyjmowali do 2. Bundesligi. Powiedzieli mi: - Zenek, o nic nie martw. Sprowadź tu żonę z dzieckiem. Ale zobaczyłem jak młodzież z byłego NRD przychodzi na zajęcia z nogami obłożonymi ochraniaczami, takie było „naparzanie” na treningu. Trudno sobie wyobrazić, co się na meczach działo. A byłem raczej delikatnym zawodnikiem. Jak mi się w czasie treningu jeden wpakował w Achillesa, to powiedziałem, nie, Niemcy nie dla mnie. W maju prezes klubu zaproponował mi przedłużenie umowy. Nie skorzystałem. Może gdybym miał inną naturę, zacisnął zęby i robił swoje... Żona do dziś mi wypomina, że zaprzepaściłem szansę na lepsze życie. Mieliśmy niezły dochód, domek o rzut kamieniem od morza, ale wolałem wrócić do Szombierek, gdzie mieszkali mama, tata i kibole... Nie wyobrażam sobie innego miejsca do życia, niż Szombierki. Liczyłem, że po powrocie uda mi się dopracować do 25 lat w kopalni i zapewnić sobie górniczą emeryturę. Tymczasem kopalnię zlikwidowali i nie doczekałem się ani godziwej emerytury w Szombierach ani spokojnego życia w Niemczech. Żyję z dnia na dzień. Nie myślę o przyszłości. Nie zastanawiam się, czy będzie lepiej. Mam nadzieję, że nie będzie gorzej. Wciąż w tym kraju nie jest tak, jak być powinno...
– Czy po wycofaniu z rozgrywek prowadzonego przez pana drugiego zespołu Szombierek, zajmuje się pan jeszcze trenowaniem?
– Trenuję tylko drużynę oldbojów. Spotykamy się dwa razy w miesiącu. To mnie cieszy. Henryk Peszke przychodzi na każde nasze zajęcia i mówi: – Chłopaki, z wami czuję się dwadzieścia lat młodszy.
– Został pan wyżęty przez sportową machinę, czy nie potrafił pan wykorzystać swego talentu...
– W paru wywiadach powiedziałem, że niczego nie żałuję. Ale muszę się przyznać, że kilka spraw zawaliłem w sportowym życiu. Nie mówię w karierze, bo to za wielkie słowo. Złożyłem podpis nie tam, gdzie trzeba. Nikt nie jest wolny od błędów. Może gdyby ktoś mną w pewnym momencie odpowiednio pokierował, to moje życie inaczej by się potoczyło... Ale widocznie tak musiało być.
– Zrobiło się strasznie smutno. Sfinalizujmy więc rozmowę stwierdzeniem, co, poza rodziną, najmilej pan wspomina.
– Szombierki. Codzienne wstawanie na jeden lub dwa treningi. Moją piłkarską ekipę. Sąsiadów. Tę całą niezapomnianą atmosferę. Mimo nieprawdopodobnej harówy - radość i satysfakcję z tego, co tyle lat robiłem. Chociaż, jak powiedziałem na początku, nie chciałbym do tego wrócić. Ale fajnie było... Na koniec muszę podziękować mojej rodzinie, żonie i jej rodzinie, kibicom za lata wsparcia, za wiarę, że drzemie we mnie talent. Mam nadzieję, że ich nie zawiodłem. Dziękuję też dyrekcji szkoły, w której wraz z żoną pracujemy, że idzie mi na rękę, gdy mamy z chłopakami mecz lub towarzyskie spotkanie. Liczę na to, że uda mi się jeszcze parę lat pograć w zdrowiu.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz