Gera pochodzi z rzeszowszczyzny. Dzieciństwo miał bardzo smutne i dramatyczne. Ojca w trakcie okupacji zabili Niemcy, poważnie schorowana matka wymagała stałej opieki. – Dwa razy mnie adoptowano – wspomina bytomianin. – Z pierwszej rodziny zastępczej uciekłem. Kiedy bowiem skończyłem trzecią klasę podsłuchałem rozmowę opiekunów, którzy ustalali między sobą, że skoro już potrafię czytać i pisać, to więcej mnie do szkoły nie poślą. Nie podobało mi się to. Dodatkowo Gera doświadczył głodu: – Dziś to są rzeczy nie do pojęcia, ale myśmy się żywili burakami pastewnymi, dzieląc się nimi jak największym skarbem. Człowiek jak jest głody, to wszystko zje. Wszystko, byle tylko przetrwać.
Struny z kabla
Muzyka pociągała go od kiedy tylko pamięta. – Jest w niej coś takiego, że nie mogę się jej oprzeć. Pewnie dlatego towarzyszyła mi przez całe życie – stwierdza. O kupnie jakiegoś instrumentu, czy pójściu do szkoły muzycznej lub też na zajęcia artystyczne mowy być nie mogło. – Bieda była, nikt nawet nie myślał o takich sprawach – mówi Tadeusz Gera. Dlatego pierwsze skrzypce wystrugał sobie sam. Przyglądał się prawdziwym instrumentom i na tej podstawie stworzył swój. Użył drewna świerkowego, a struny zrobił z bardzo cienkich stalowych drutów, którym zabezpieczano wojskowe kable telefoniczne. – Była wojna z jednej strony Niemcy, z drugiej Sowieci. Żeby zachować łączność żołnierze ciągnęli linie telefoniczne. Mnie one posłużyły do budowy skrzypiec. Chyba nikt nie przewidział takiego ich zastosowania – śmieje się.
Muzycznego wykształcenia Gera nigdy nie zdobył, nut do końca Gera nie poznał, potrafi je czytać tylko w niewielkim stopniu. Ale to mu zupełnie nie przeszkadzało, by wygrywać melodię za melodią. – Jak usłyszałem jakiś utwór, jakieś dźwięki, to od razu je zapamiętywałem i potem potrafiłem dokładnie odtworzyć. Okazało się, że mam bardzo dobrą pamięć muzyczną. Grałem sobie dla przyjemności, żeby obcować z muzyką. Pamiętam, że pierwszy wykonany przeze mnie na skrzypcach utwór nosił nazwę „Zielony mosteczek ugina się”. Skrzypce dla innych też strugałem.
Gwizdy dla wojska
Samorodny talent przydał się w późniejszym życiu. W latach pięćdziesiątych minionego stulecia Gera służył w wojsku w Mrągowie. Stamtąd przeniesiono go do Bytomia. – Przybyłem tu w roku 1959, gdy otwierano kasyno oficerskie przy ulicy Czarnieckiego. Regularnie występowała tam orkiestra złożona z zawodowych muzyków. Zaproponowano mi, żeby im towarzyszył razem z moimi skrzypcami. Zgodziłem się od razu, bo to było dla mnie olbrzymie wyróżnienie. Graliśmy razem, a ja zauważyłem, że jakoś specjalnie nie ustępuję umiejętnościami zawodowcom. Byłem niezwykle dumny – wspomina bytomianin. I dodaje: – Ceniono mnie, bo potrafiłem gwiżdżąc odtworzyć każdą melodię, choćby te wówczas najbardziej popularne, emitowane w radio. Więc gwizdałem „Cicha woda brzegi rwie”, czy „Wio koniku”, a orkiestra w lot podchwytywała te dźwięki.
Zawodowe życie Gera związał ze złotnictwem. Prócz talentów muzycznych miał też bowiem manualne. Został mistrzem w swym fachu, przez wiele lat pracował w katowickiej Izbie Skarbowej jako biegły odpowiedzialny za oszacowanie wartości zajętych precjozów. – Lubiłem bardzo tę pracę, dawała mi wiele satysfakcji. Jeszcze niedawno skarbówka regularnie korzystała z moich usług, ale w końcu przestało mi się chcieć – wyjaśnia mieszkaniec naszego miasta. Od wielu lat prowadzi lombard przy ulicy Józefczaka. W Bytomiu się ożenił i dochował córki oraz syna. Obydwoje wykształcili się i pracują dzisiaj na Wyspach.
Zaproszenie na koncert
Całe życie Gera marzył o tym, by wystąpić przed wielką publicznością i specjalnie dla niej zagrać na skrzypcach czardasza skomponowanego przez włoskiego artystę Vittorio Montiego. – To taka piękna, urzekająca melodia – tłumaczy. Szansa na spełnienie marzenia pojawiła się ostatnio. Juliusz Ursyn Niemcewicz, wybitny solista bytomskiej Opery Śląskiej oraz główny inicjator i organizator odbywającego się w wakacyjne niedziele w parku miejskim Festiwalu Muzyka Narodów zaproponował Gerze, by wystąpił podczas koncertu poświęconego muzyce węgierskiej. – Nie bardzo mi się to podobało, bo marzenie to jedno, ale świadomość swoich ograniczonych przecież umiejętności to drugie. W końcu jednak przełamałem się i zacząłem przygotowania. Kupiłem nawet nowy komplet strun do moich skrzypiec. Niestety, tylko jeden, a dwie pękły mi podczas naciągania. Mimo wszystko poszedłem w niedzielne popołudnie do parku – mówi Gera.
Publiczność oszalała
Co było dalej, opowiada Ursyn-Niemcewicz: – Pan Tadeusz przyszedł i powiedział mi, że nie ma na czym grać. Nie mogłem tego tak zostawić, przecież musiał wystąpić. Dlatego poprosiłem skrzypaczkę z towarzyszącej nam akurat orkiestry, by pożyczyła swój instrument. Zgodziła się od razu, choć czegoś takiego w zasadzie się nie robi. Pan Tadeusz miał niewiele czasu, by zapoznać się ze skrzypcami, bo trzeba wiedzieć, że każde są dopasowane do konkretnego artysty. Potem zapowiedziałem go w taki sposób: „Największa niespodzianka tegorocznego Festiwalu. Młody, szczupły, zdolny senior. Przed państwem Tadeusz Gera”.
I znowu oddajmy głos złotnikowi z Bytomia: – Wszedłem na scenę, zobaczyłem te tłumy na widowni i nawet nie czułem tremy, czym byłem bardzo zdziwiony. Za bardzo skupiałem się na opanowaniu skrzypiec, a do tego jeszcze zaplątałem się w kabel od mikrofonu. Potem popłynęła muzyka. Gera zagrał czardasza. Konkretnie jego drugą część, bo był pewien, że na cały utwór nie starczy mu sił. Musiał go jednak wykonać, bo rozentuzjazmowana publiczność przyjęła występ burzliwymi oklaskami i domagała się bisu. – To był świetny koncert, jestem pełen uznania dla pana Tadeusza. Zaprezentował się wyśmienicie. Zresztą tego dnia tylko on bisował, a to coś znaczy. Sam wykonawca ocenia się zupełnie inaczej: – Dałbym sobie co najwyżej dostateczny minus. Daleko było do porządnej gry – komentuje.
Czy po po pierwszym występie przyjdą kolejne? – Chciałbym, ale muszę jeszcze sporo poćwiczyć, żeby nie było wstydu – stwierdza Tadeusz Gera.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz