- Rozmawiamy się w Beceku, to pan zaproponował spotkanie właśnie w tym miejscu. W latach 70., czyli w złotych czasach zespołu SBB, instytucja ta nosiła nazwę: Miejski Dom Kultury.
- Właśnie tu była nasza baza. Stąd startowaliśmy na festiwale i koncerty w całej Europie. Niedaleko, przy ul. Witczaka mieszkał nasz "techniczny" i kierowca Diesel, czyli Andrzej Kozioł. A do Pyrlika, gdzie działał nasz Fan Club przychodziły listy z całego świata. Członkowie Fan Clubu pomagali nam odpisywać na tę korespondencję. Najwięcej listów przychodziło z ZSRR - z całego Związku Radzieckiego, począwszy od Syberii. Ale, co ciekawe, nigdy nie zaproszono do ZSRR, chociaż inne polskie zespoły tam jeździły na koncerty. Ale my byliśmy za bardzo "freedom".
- Klub Pyrlik, czyli oficjalnie: Regionalny Ośrodek Studencki Pyrlik. Ulica Jagiellońska 12. Tam właśnie SBB zaczynało.
- Tam przychodziło, spotykało się wielu wartościowych ludzi. W Pyrliku mielimy pierwsze próby i to też był ważny początek. Ale sprzątaczki zaczęły się skarżyć, że za bardzo larmujemy i musieliśmy się stamtąd wynieść.
- Sprzątaczki? Ja słyszałem, że to zakonnice prowadzące pobliski dom opieki przyszły się poskarżyć, że Skrzek gra za głośno.
- Zakonnice nie. A propos. Potem, jak już był stan wojenny, miałem koncert u franciszkanów w Bytomiu. Wchodzę do zakrystii, patrzę, a tam... ksiądz Jerzy Popiełuszko. Spotkałem się z księdzem Jerzym Popiełuszko tu, w Bytomiu, u franciszkanów! On miał mszę i kazanie, później ja grałem. Nieprawdopodobne! Na mszy były setki ludzi, wszyscy do siebie zbliżeni, z poczuciem wspólnoty i solidarności.
- Wracając do Pyrlika: graliście próby w dzień czy wieczorami?
- I w dzień i wieczorami, jak się tylko dało. To było bardzo intensywne i niektórym przeszkadzało w pracy, ludzie zaczęli się z tym źle czuć. Jak się bębny i gitary rozhulały, to larmo było jak pieron Potem, w MDK zdarzało się, że graliśmy non stop: dzień i noc, ale to był osobny budynek, a nie klub na parterze kamienicy w centrum miasta.
- Ale jak pan trafił do Bytomia? Bo przecież nie mieszkał pan tutaj.
- Mieszkam w Michałkowicach, czyli po sąsiedzku, rowerem można było dojechać! Ale przed muzyką był jeszcze fusbal. Grałem jako junior w GKS Szombierki. Szło mi zresztą nieźle. A potem tak się zgadaliśmy i zaczęliśmy robić próby w Pyrliku. A to był wtedy klub mocny jak pieron, jeden z najważniejszych na Śląsku, w którym działy się różne piękne sprawy artystyczne z muzyką na czele. Tam właśnie zaczęliśmy w wyjściowym składzie próby jako SBB - Silesian Blues Band. Potem ten skrót tłumaczono jako: Szukaj, Burz, Buduj. Ale był czas, że niektórzy uważali, że SBB to: Skrzek, Bytoń i Bojko - Andrzej świętej pamięci (Andrzej Bojko to jeden z twórców i pierwszy prezes Pyrlika, Józef Skrzek konsekwentnie wymawia nazwę Bytom jako Bytoń - przyp. MH). Ale Pyrlik znałem wcześniej - bywałem tak jako taki słuchacz, młody synek, który sobie czasami wchodził. Byłem już po grze z zespołem Breakout i przebywanie w artystycznym towarzystwie mnie dalej budowało, a w Pyrliku było mnóstwo towarzystwa z całego Śląska. Do MDK-u trafiliśmy później, kiedy zespół był już bardziej znany.
- Przed chwilą chodził pan wokół budynku gmachu Beceku, a potem stał na jego scenie z wielkim wzruszeniem.
- To była nasza baza, tutaj robiliśmy próby, pracowaliśmy nad nowymi projektami płytowymi i koncertowymi, stąd startowaliśmy do koncertowych wojaży po całej Europie. Ekipę techniczną też mieliśmy stąd, pod MDK-iem parkowało nasze charakterystyczne auto, a bytomianie nas traktowali jako bardzo swoich. Bytom był nam bardzo bliski, rodzinny - powiedziałbym wręcz. Czuliśmy się tutaj świetnie i chyba wszyscy w całej Polsce wiedzieli, że tutaj, w Bytomiu, w MDK-u SBB urzęduje. To pozostało, mam wielki sentyment do tych czasów, do tego miejsca i teraz cieszę się, że wreszcie ktoś z Bytomia zainteresował się tym, że przypomnieć, że mieliśmy tak wiele wspólnego z Bytomiem.
Całą dekada sukcesów BB związana była z bazą bytomską. Tutaj dziewczyny machały nam chusteczkami jak wyjeżdżaliśmy i kiedy wracaliśmy z tras i ja to zapamiętałem na zawsze. Myślę, że wszystko polega na ludziach. Nie ściany, cegły mury, ale właśnie ludzie, a ludzie w Bytomiu stworzyli nam znakomitą możliwość, żeby rozwijać się, żeby czuć się jak w domu. I za to im cały czas jestem im wdzięczny.
- Brał pan udział w projekcie pochodzącego z Bytomia Romana Kostrzewskiego "Biblia satanistyczna". Kostrzewski czytał tekst, pan do tego podkładał muzykę. Jak to się stało, że zadeklarowany katolik Józef Skrzek "robił" biblię satanistyczną?
- (Głośny śmiech) Romek wydziwiał, Romek był na cenzurowanym, Romka niektórzy opluwali. My z Romkiem poznaliśmy się w Leśniczówce w Central Parku, czyli w dawnym WPKiW. On mi się zwierzał, że miał trudne życie, że ojca nie znał, że wychował się w domu dziecka. Mówię mu: Romek, ale po co ty tak wydziwiasz, robisz wszystko na opak? Ja jestem bardzo wierzący, gram w kościołach, kocham ludzi, a ty - krzyż na opak. A on: no ja, wiesz, no bo... KAT był wówczas bardzo popularny, Romek zaprosił mnie kiedyś z bratem Jankiem, żebyśmy zagrali przed KAT-em. To było bardzo trudne, bo publiczność KATowska katowała wszystkich, którzy byli nieKATem. Ale jakoś daliśmy radę.
A potem Romek mnie wciągał w swoje gierki. Pytam: Romek, po co ja ma to robić? A on: a, jo... I tak wyprosił. Ja nawet nie wiedziałem, co on czyta, ale dałem mu swoją muzykę i chciałem, żeby oba była dobra. A dlaczego się zgodziłem? Bo Romek był moim przyjacielem! Nie bałem się tego, co ludzie o tym powiedzą! Miałem odmówić Romkowi, bo twierdził, że jest satanistą? Przecież on wiedział, że ja jestem wierzący i zaprosił mnie. Dlaczego miałbym odmówić Romkowi muzyki? Tym bardziej, że wtedy wielu go skreślało, odrzucało. Zresztą potem ja Romka zaprosiłem do udziału w widowisku muzycznym, które przygotowałem w Siemianowicach. Chciałem go namówić, żeby spróbował innej formuły, bo nie jest metodą tylko krytyka! I Romek w tym zagrał. Do człowieka trzeba wyjść, porozumieć się, nawet jeśli on robi swoje siu-bziu, bo każdy je przecież robi. I co? Dzisiaj Romek jest bohaterem Bytomia, ma tutaj swój skwer! A wtedy wszyscy pluli na niego: co to za antychryst, satanista!
- Po latach, w 1996 roku, wrócił Pan do Bytomia, do innej instytucji, żeby przygotować... operę.
- Do realizacji "Pokoju saren" zaprosił mnie Lech Majewski. Mówi: Józek, zrobimy operę! Zgodziłem się, a dopiero potem pomyślałem i zszokowałem się: Jak to? Ja mam komponować operę? A Lech na to: To będzie taka opera współczesna. Rok spędziliśmy w Operze Śląskiej, tam była wspaniała atmosfera. I "Pokój saren" w Operze Śląskiej w Bytomiu to było wydarzenie, na dodatek międzynarodowe, bo dzięki koneksjom Lecha spektakl pojechał w świat, na festiwale i wszędzie był dobrze przyjmowany. A ja potem nagrałem w kościele w Holandii na koncertowym fortepianie muzykę "Pokój saren piano". Ale początek zaś był w Bytoniu, w Operze Śląskiej!
- Teraz pytanie, na które może Pan nie odpowiadać, bo nie dotyczy muzyki. Kim jest czuje: Ślązakiem - Polakiem, czy Ślązakiem narodowości śląskiej?
- Ech! Na pewno Ślązakiem, na pewno Polakiem - to się ze sobą wiąże. Mój stryj Józef Skrzek, po którym mam imię. Nauczyciel, harcmistrz, potem żołnierz podziemia. W czasie wojny kto go wydał Niemcom i następuje publiczna egzekucja. Co on mówi na koniec, kilka chwil przed śmiercią? Niech żyje Polska, niech żyje Chrystus Król! Można być Ślązakiem-Polakiem, Ślązakiem, który czuje polskość. To jest połączone. My jako Śląsk mamy swoja gwara, swoja kuchnia, swoje kobity, swoja muzyka, swoja kultura... To wszystko fajnie. Natomiast jesteśmy jednak częścią Polski, jakby nie patrzeć. Ja się czuję obywatelem świata, gram na całym świecie, ale wciąż mieszkam tutaj, w Michałkowicach. To jest dowód na to, że jestem Ślązakiem. Ale czuję polskość, choćby z racji tych moich rodzinnych historii i to się łączy w całość.
Komentarze