Weźmy kolej. Mówią o wielkim CPK, a białych plam w transporcie publicznym wciąż jest więcej, niż można by się spodziewać. Za 50 milionów złotych zrewitalizowano linię Olsztyn–Szymany, którą jeździ jeden pociąg dziennie. Linia Lębork–Łeba? Kursy tylko od czerwca do września, bo przecież po sezonie ludzie do pracy przestają jeździć. Takich przykładów jest więcej. Linia Jełowa–Murów – 6 milionów złotych, a w ciągu siedmiu lat przejechały nią jedynie dwa pociągi specjalne. Reszta? Cisza.
Nie lepiej wygląda to w miejskiej rewitalizacji. Gminy chwalą się odnowionymi budynkami i placami, ale często to tylko gentryfikacja. Margines społeczny przesuwa się z punktu A do punktu B, a piękne, odnowione kamienice trafiają w ręce zamożnych. Dla mieszkańców, którzy tam żyli, miejsca już nie ma. Ale to nie przeszkadza organizować wizyt studyjnych, w trakcie których wszyscy zachwycają się „sukcesem rewitalizacji”. O tych zjawiskach, na przykładzie krakowskiego Kazimierza, genialnie pisała dr Monika Murzyn-Kupisz – warto wrócić do jej analiz. W rzeczywistości takie sukcesy są często pozorne.
Widzę to na własne oczy – w różnych zakątkach kraju. Od dużych miast (Łódź, Wrocław, Warszawa) czy mniejszych gmin (Sępopol, Opatów, Czerwionka-Leszczyny). Wszędzie tam rozmawiałem z mieszkańcami. Tymi, którzy siedzą przy kamienicach, na familokach. Z nimi można porozmawiać szczerze – o ile nie wiedzą, że jesteś z pomocy społecznej albo policji, bo wtedy zamykają się jak okiennice. Ale jeśli zdobywasz ich zaufanie, dowiadujesz się o życiu dzielnic więcej niż ze wszystkich strategii razem wziętych.
Uwielbiam Bobrek w Bytomiu. Od blisko pięciu lat odwiedzam walące się kamienice, w których młodzi ludzie rwą kable ze ścian. To tu poznałem panią Annę – starszą kobietę mieszkającą na rogu ulic Pasteura i Stalowej. Zaczęło się od szczekającego psa, a skończyło na dwugodzinnej rozmowie o jej życiu i codzienności. Poprosiła mnie o zdjęcia swoich psów. Wywołałem je, kupiłem karmę i zawiozłem osobiście.
Te historie – żywe, prawdziwe – mówią o dzielnicy więcej niż wszystkie raporty. Dzięki nim wiem, gdzie są problemy, a gdzie potencjał. W dokumentach często kryją się takie „kwiatki” jak Dunajec płynący w Blachowni pod Częstochową – błąd wpisany do projektu strategii, choć rzeka nigdy tamtędy nie płynęła. Projektowanie społeczne wymaga słuchania ludzi. Bez tego można tworzyć tylko piękne fasady, które zamiast naprawiać rzeczywistość, ją maskują.
Komentarze