Dawno nie byłem tak zażenowany, rozczarowany i smutny zarazem, jak w pamiętny wieczór 25 marca, kiedy to spacerując bytomskimi i radzionkowskimi ulicami ze łzami w oczach spoglądałem w okna domów i mieszkań. Cały postępowy świat w radosnym ekouniesieniu świętował Godzinę dla Ziemi i z tej okazji wyłączył na 60 minut światła, a u nas jak zwykle totalna ciemnota, czyli w tym wypadku raczej pełna jasność.
Tylko parę gmachów urzędu miejskiego oraz biblioteka i opera stanęły po właściwej stronie i były ciemne. Reszta świeciła jak oszalała nic sobie nie robiąc z akcji, która gdyby nie my niechybnie ocaliłaby naszą planetę przed nieuchronną zagładą, a pamiętajmy, że planety B nie mamy. Siedząc po ciemku przez godzinę mogliśmy załatwić sobie czyste powietrze i przeźroczystą wodę w rzekach, mogliśmy zapewnić przetrwanie wielu gatunkom zwierząt i roślin oraz powstrzymać topnienie lodowców na Antarktydzie, a przede wszystkim wywołać uśmiech na twarzy Grety Thunberg, która nie musiałby już groźną miną karcić prezydenta USA i stawiać do pionu innych przywódców. Gasząc światła mogliśmy pokazać, że jesteśmy gotowi na nowe, na rozbrat z mięsem, samochodami spalinowymi, samolotami i ubraniami kupowanymi częściej, niż dwa razy w roku. Mogliśmy pokazać, że wreszcie jesteśmy gotowi na nowy wspaniały świat.
Ale nie, bytomianie i radzionkowianie musieli świecić.
Jeden jedyny dom stał ciemny i już się cieszyłem, że mamy kogoś na poziomie, kogoś kto wie, jak ocalić Ziemię, ale i tu szybko przyszło głębokie i brutalne rozczarowanie. Sąsiedzi powiedzieli mi, że w oknach ciemno, bo ci ludzie wcześnie się kładą spać.
Godzina dla Ziemi, marsze przeciw przemocy, dzień bez samochodu, antywojenne malowanie kredą na asfalcie i umieszczanie na facebookowych zdjęciach profilowych nakładek w stylu "Wszyscy murem za..." kimś tam. Świat rozkochał się w takich infantylnych, pustych i nic nie wnoszących akcjach. Ich uczestnicy mają poczucie, że walczą o lepsze jutro i robią coś ważnego. Ja dziękuję, postoję obok.
Komentarze