Żeby nie było niedomówień: nigdy nie nadużywałem alkoholu, zawsze byłem wrogiem pijaństwa, ale stale bacznie obserwowałem zachowania pijących.
Jeden z moich opolskich przyjaciół miał sąsiada, który odwiedzał go niemal codziennie z butelką i z niezmienną dewizą: „można od casu do casu wypić, byle jeno regularnie”.
Kiedyś późną nocą odprowadzałem dwóch kolegów. Jeden (nieżyjący już, znany poeta) był barczysty i bardzo wysoki, drugi natomiast drobny i jeszcze niższy niż ja. Obydwaj byli nieco wstawieni, mijająca nas opolska staruszka (skąd się wzięła nocą na ulicy?) skomentowała to słowami: „oba som pijane. I lelputa jest pijany”.
I jeszcze sytuacja w opolskim autobusie, około godziny 22. Nieco przynapity gość pyta pasażerów: która godzina? Ktoś odpowiada: dziesiąta, na co pijaczek „w dzień?”
Inne wspomnienie sprzed bardzo wielu lat wiąże się bezpośrednio z Bytomiem. Zaprzyjaźniony lekarz poradził mi, bym dla zdrowia pił czerwone wino. W tym celu co środę (dzień dostawy) odwiedzałem renomowany sklep, w którym kupowałem francuskie czerwone wino Baron (w cenie 15,30 zł). Którejś środy przyszedłem, wina niestety nie było. Sympatyczna ekspedientka poinformowała mnie: „dziś nie przywieźli, dopiero za tydzień”, po czym współczująco zapytała: „wytrzymie pan?”
I jeszcze jedno wspomnienie. Wiąże się ono ze Stefanem Kisielewskim (pseud. Kisiel), pisarzem, kompozytorem, publicystą muzycznym, felietonistą i redaktorem „Tygodnika Powszechnego”, politykiem, posłem na Sejm (w ramach grupy Znak). Kontaktowałem się z Kisielem, bo w latach młodości pisałem pracę doktorską poświęconą twórczości jego stryja - Jana Augusta Kisielewskiego, dramatopisarza Młodej Polski, później zająłem się pisarstwem ojca Kisiela - Zygmunta Kisielewskiego, znanego powieściopisarza dwudziestolecia międzywojennego. Korespondowałem z Kisielem, czasem odwiedzałem go w jego ogromnym warszawskim mieszkaniu przy alei Szucha (zwanej wówczas aleją 1 Armii Wojska Polskiego). Było to w roku 1970, Kisiel wrócił właśnie z Zachodu, zdobywszy nareszcie paszport, którego mu od lat odmawiano. Stwierdził, że przywiózł doskonałą whisky, więc musimy się napić. Po pewnym czasie zacząłem się żegnać, bo śpieszyłem się do teatru. Wstałem, nogi z waty, Kisiel wsadził mnie do windy, sarkastycznie zapewniając, że winda czasem się psuje i długo staje między piętrami. W końcu dotarłem do pobliskiego Teatru Współczesnego na legendarne przedstawienie sztuki Friedricha Dürrenmatta Play Strindberg, osnutej wokół Tańca śmierci. Reżyserował Andrzej Wajda, rozgrywając mecz małżeński na ringu bokserskim, na którym wystąpiła trójka wspaniałych aktorów: Barbara Krafftówna, Tadeusz Łomnicki i Andrzej Łapicki. Miałem doskonałe miejsce w pierwszym rzędzie i od pierwszej chwili porywającego przedstawienia byłem, o dziwo, nadzwyczajnie trzeźwy. Jeszcze raz sprawdziło się powiedzenie, że wielka sztuka uszlachetnia i łagodzi obyczaje.
Komentarze