Rowerami przez cztery granice

1200 km w 10 dni. Pokonali trasę z Przemyśla do Odessy: trójka ratowników z tarnogórskiego Aquaparku – Wioletta Plusczok, Tomasz Bylica, Bartosz Szymański, górnik kopalni Bobrek-Centrum Bogdan Balcerzak, nauczyciel, do niedawna wiceburmistrz Tarnowskich Gór Marek Jaworski i 18-letni uczeń Technikum Elektrycznego, góral z Sidziny Dawid Kordel. Najmilsze wspomnienia przywieźli z zachodniej i południowej Ukrainy, zwłaszcza z polskiej enklawy na Bukowinie. 

  • Wydanie: ZB 38
  • Data:

Bartosz Szymański przez kilka letnich sezonów realizował życiowy plan przebycia rowerem drogi ekspatriacji swej rodziny z Załucza do Gubina. Postanowił również pokonać dystans między morzami Bałtyckim i Czarnym. Oba pragnienia zrealizował. Pierwsze etapy wędrówek przebył w pojedynkę. Ostatnią, najdłuższą część drogi przemierzył w „obstawie” znajomych: pary Wioletta Plusczok, Tomasz Bylica oraz Marka Jaworskiego, Bogdana Balcerzaka Dawida Kordela. Cykliści na własnej skórze przekonali się o różnicowaniu Europy. Wiola, Tomek, Bogdan i Bartek ze swadą opowiedzieli o 1200-kilometrowej podróży z przygodami przez cztery granice.

Trasa mogła wydać się szokująca nie tyle ze względu jej długość, lecz na przebyte kraje, uznawane za Kresy Starego Kontynentu.
– Jak to się zaczęło? Pracujemy we trójkę w Aquaparku w Tarnowskich Górach. Bartek zaproponował mnie i Tomkowi, żebyśmy razem pojechali do Odessy. Na początku z niedowierzaniem podeszliśmy do tego pomysłu. Potem zaczęliśmy traktować propozycję całkiem poważnie. Uznaliśmy, że może być całkiem fajnie. Od dziesięciu lat intensywnie jeżdżę na rowerze, dlatego przed podróżą nie musieliśmy dodatkowo trenować. Dla zaprawy pojechaliśmy 161 km po górach z Wisły do Zakopanego. Karpaty na trasie do Odessy nie zrobiły więc na nas większego wrażenia. Zapewnia Wiola. Zdaniem Bogdana: – To oczywiste, że Bartek nie zaproponował udziału w wyprawie komuś, kto nie prowadzi aktywnego trybu życia. Po przemyśleniu, też podjąłem decyzję, że warto spróbować. Dla pełnej jasności Bartek dopowiada: – Wszystkich wcześniej znałem, ale oni, oprócz Violi i Tomka, poznali się dopiero w dniu wyjazdu.

 Nie czynili wielomiesięcznych przygotowań. Jako zaprawieni w długich rowerowych wycieczkach, zawczasu zaopatrzyli się w saki, namioty i najpotrzebniejszy sprzęt. Początkowo planowali start ze Lwowa, do którego w zeszłym roku samotnie z Bytomia dotarł Bartek. Ostatecznie wydłużyli szlak. Wyruszyli z Przemyśla i dodatkowo odwiedzili Mołdawię. Namiotów nie rozbijali na dziko, lecz korzystali z zaproszeń do obejść i ogrodów lub niewykończonych domów. Nie wszystkie mijane kraje okazały się gościnne. 

Lwów oglądali z wysokości siodełek. Bogdan dodatkowo zaliczył Cmentarz Łyczakowski. Nie dostali się na Wały Hetmańskie, gdzie usytuowana została strefa kibica Euro. – Opuszczając Lwów, trafia się na ukraińską rzeczywistość. Po powrocie do kraju już nigdy nie będę narzekał na polskie drogi. Zapewnia Bogdan. Za jego namową zamiast na Stanisławów, skierowali się na Złoczów i Tarnopol, aby zwiedzić Kamieniec Podolski i Chocim, będące świadkami wielusetletniej polskiej historii, jako fortece Rzeczpospolitej. Na miejscu z irytacją skonstatowali, że o wielowiekowej polskości tych ziem ani słowem nie wspominają tablice informacyjne umieszczone na zabytkach. Nim dotarli do Kamieńca Podolskiego, finałowy mecz mistrzostw Europy w pół obejrzeli, w pół przespali na plebanii w Złoczowie, posiadającej salę kinową. Do zabawnego zdarzenia doszło w Kołodziejówce. – Spotkaliśmy tam księdza. Dopiero po dwóch, trzech godzinach rozmowy zorientowaliśmy się, że się znamy. Gdy przed laty pracował w Śniatyniu, pomógł mi znaleźć rodzinę w Załuczu. Wspomina Bartek.

W Czerniowcach nad Prutem, do 1944 roku należących do Rumunii, na dzień rozeszły się drogi naszych podróżników. Bartek ruszył na północ do rodzinnego Załucza. Druga część wyprawy udała się na południe do polskiej wioski Piotrowce Dolne, o której stało się głośno, gdy macierzysta kopalnia Bogdana Bobrek-Centrum pomagała tam budować kościół. – Piotrowce stały się bytomskim przyczółkiem, gdzie Polacy, szczególnie bytomianie, są bardzo mile witani. Tamtejsi rodacy kultywują polskość, historię ojczyzny znają lepiej niż my. Nie wrócą do kraju, ale  pamiętają o Polsce i cieszą się, że Polska o nich nie zapomniała. Przyjęli nas nad podziw gościnnie. Pomoc dla parafii Przemienienia Pańskiego w Piotrowcach Dolnych zainicjował mój były kierownik pan Antoni Mryc. To on zainspirował mnie do odwiedzenia Polaków na Bukowinie, za co mu serdecznie dziękuję. Polski kościół w wiosce oddalonej od kraju 600 km zrobił na nas niesamowite wrażenie. Najpierw do wnętrza wszedł Tomek, za nim ja, za mną Wiola. Zobaczyła, że Tomek płacze. Z zapałem zwierzał się Bogdan.

– Wzruszyłem się, gdy po przejechaniu tylu kilometrów ujrzałem polskość na krańcach Ukrainy, zobaczyłem polskiego księdza przy ołtarzu, usłyszałem melodyjnie wypowiadany polski język i polski śpiew. Tłumaczył Tomek. Proboszcz parafii ks. Adam Bożek przerwał odprawianie mszy św. i wraz z parafianami witał nowo przybyłych. Szczególnie sympatycznie, bo przyjechali z Bytomia. Wizyta w polskiej wiosce na Bukowinie wydała dodatkowe owoce. Ks. Bożek załatwił kolarzom nocleg w miejscowości Fontanka koło Odessy na mecie wyprawy. 

– Gdy Tomek wzruszał się w Piotrowcach, ja czyniłem to samo w Załuczu, kąpiąc się w Czeremoszu, o którego czystych wodach opowiadała mi ciotka mieszkająca w Ostrowie Wielkopolskim. Rzeczywiście tak czystej rzeki z cieplutką wodą nie spotkałem. Rozmarzył się Bartek, mile wspominając chwile spędzone w rodzinnych stronach.

Wioli szczególnie przypadła do gustu ukraińska codzienność.
– Na zachodniej Ukrainie czas wydaje się wolniej płynąć. Ludzie są gościnni, mają więcej czasu dla siebie i innych. Usiądą, porozmawiają. Czułam się, jakbym znowu miała pięć, sześć lat. Przed dwudziestu paru laty podobnie bywało w Polsce. Także wystrój ich domów i wygląd telewizorów przypominał nasze dawne lata. Podczas pierwszego noclegu zauważyłem, że dzieci gospodarzy nie oglądały przy śniadaniu współczesnych dziwnych bajek, tylko serial o wilku i zającu.

  Podróżnicy średnio dziennie pokonywali 126 km. Wiola wpadła na pomysł. – Zawsze chciałam w jeden dzień przejechać 200 km, ale u nas nie znalazłam ciekawej drogi. Trafiła się dobra okazja na trasie z Piotrowiec Dolnych przez Rumunię. Na mapie rumuńskie szosy, po których przyszło im jechać, oznaczone zostały jako główne. Tymczasem zamiast asfaltu pojawił się miękki szuter. Kolarze chcąc skrócić dystans, przysporzyli sobie sporo kłopotów. Odbyło się to bowiem kosztem rowerów oraz tempa jazdy, momentami spadającego do 10 km na godz. 47 kilometrów przed granicą z Mołdawią rozleciało się koło roweru Tomka. Prowizorycznie udało się je zabezpieczyć, żeby dojechać do miejsca na nocleg. Na następny dzień Tomek z Bogdanem udali się do Jassy po nowe koło. Przekonali się, że w Rumunii złe wrażenie na podróżnych wywiera przede wszystkim straszliwie zaniedbana prowincja, zdecydowanie odmienna od tamtejszych miast, niewiele różniących się od europejskich aglomeracji. Dzięki awarii pozostała czwórka utrudzonych cyklistów mogła odrobić zaległości w spaniu. Kolarze pierwszy raz skorzystali z noclegu w motelu. Tomek wyjawił przyczynę nagłej tęsknoty do „luksusu”. – Prawdę mówiąc baliśmy się tam rozbijać na dziko, bo społeczeństwo wydało się nam niezbyt gościnne i nie do dogadania. Nie znało żadnego języka poza własnym. Zdaniem Bogdana: - Na głębokiej rumuńskiej prowincji rowerzyści postrzegani byli jak dziwacy. Wiola dopowiedziała, że ludzie przychodzili ich obejrzeć jak kosmitów w kaskach.   

Podróżnym we znaki dały się nie tylko fatalne drogi. Bardziej dokuczliwe stały się watahy wygłodzonych, bezpańskich psów, wałęsających się po bezdrożach w poszukiwaniu pożywienia. Bartek zawyrokował: – Niektóre kraje nie radzą sobie z tym problemem. Raz Marek musiał opędzać się przed psami, psikając gazem. Psy uciekły, ale przez przypadek gazem dostało się też Tomkowi i Wioli. Również pod względem aprowizacyjnym Rumunia wypadła najgorzej. – Nigdzie nie można było zjeść obiadu. Wszędzie trafialiśmy tylko na piwne bary. Nawet w motelu serwowano wyłącznie piwo. Dziwił się inicjator wyprawy. Ślinka im ciekła na wspomnienie uczty przygotowanej przez gospodynie w Piotrowcach. Panie nie spodziewały się chyba, że goście zdołają pochłonąć cały garniec smakowitego bograczu. 

Cała podróż przebiegała w upale, dochodzącym nawet do 40 st. Dlatego wstawali jak najwcześniej, o godzinie 4, 5. Największy skwar starali się przetrwać na sjeście i drzemaniu. Kładli się spać o 22, 23. Przeliczyli się, że w ukraińskich i rumuńskich Karpatach nie brakuje rzek, jak w naszych Beskidach. Jednak płynące tam rzeczki i potoki okazał się zanieczyszczone przez ludzi, drób i bydło. Zdrowie ratowały im studnie. Pili i polewali się lodowatą wodą. Po pół godzinie wysychali na pieprz. Jednego dnia Bogdan opróżnił osiem półtoralitrowych butelek wody.

Mimo kanikuły i fatalnych dróg, energia rozpierała najmłodszego uczestnika wyprawy Dawida, 18-letniego mieszkańca Sidziny koło Zawoi, syna kuzynki żony Bartka. Miłośnik pożerania kilometrów czasami nudził się na karpackich podjazdach. Wtedy odrywał się od peletonu. Samotnie pędził na szczyt góry. Nie mogąc doczekać się reszty towarzystwa, zjeżdżał do niego, by wspólnie znów pokonać wzniesienie. 

Opuszczali Rumunię, kierując się na miejscowość Ungheni, położoną na drugim brzegu granicznego Prutu. Stamtąd szlak prowadził do Kiszyniowa. Bartkowi Mołdawia zaprezentowała się jako kraj bardziej cywilizowany, niż ta część Rumunii, którą przemierzyli. W Mołdawii dwukrotnie nocowali, między innymi chroniąc się przed spodziewaną nawałnicą. Zamierzali zaliczyć także samozwańczą Naddniestrzańską Republikę Mołdawską, będącą sowieckim skansenem. Zrezygnowali z tych planów za namową wszystkich napotkanych, również pograniczników. Podróż przez Naddniestrze mogła się okazać niebezpieczna, a jego opuszczenie zbyt kosztowne. Szeroki i wartki Dniestr poznali, kąpiąc się w Chocimiu. 

Po pokonaniu z przygodami tranzytem Rumunii i Mołdawii, znów wjechali na Ukrainę. Do celu wyprawy zostało im pół setki kilometrów i trzy noclegi w Fontance, gdzie pod wskazanym przez księdza Bożka adresem nikogo nie zastali. Udali się więc przywitać morze. Po powrocie do Fontanki czekała ich niespodzianka. Wyszło do nich dwóch facetów. Jeden z nich mający ze 100 kg wagi, z szerokim karkiem i płaskim nosem boksera. Podróżnikom skojarzył się jednoznacznie... Gdy szykowali się do odwrotu, mężczyzna pytając, czy są rowerzystami z Polski, przedstawił się: – Jestem ksiądz Jan. Kapłan z powodzeniem realizował program dożywiania bezdomnych. Sportową sylwetką zapewne wzbudzał zaufanie licznej gromady swych tatuowanych podopiecznych. W ramach rewanżu za gościnę, Tomek zaprosił gospodarza na grilla. W następne dni rowerzyści kąpali się w Morzu Czarnym. Zeszli po słynnych Potiomkinowskich Schodach i zwiedzili inne zabytki Odessy. 

Po dziesięciu dniach podróży przyszło im wracać do domu. Zostawili za sobą doznania miłe i stresujące. Nie spodziewali się, że najtrudniejsze przeżycia survivalowe czekają na nich w rodzinnych stronach. 1000 km z Odessy do Lwowa przemierzyli koleją bez problemów w 12-godzin na miejscach do spania. 13 godzin zmitrężyli na pokonanie trzema pociągami 300-kilometrowej trasy z Przemyśla do Chrzanowa. Do żadnego wagonu nie chciano ich wpuścić z rowerami. Nawet do przystosowanego do przewożenia takiego bagażu. Końcową część  powrotnej drugi musieli przejechać busem znajomej Marka Jaworskiego. 

Cykliści mają już skonkretyzowane plany na przyszłe wakacje. Bartek zarezerwował lato na wspólną z żoną Edytą jazdę wzdłuż Nysy i Odry oraz z tatą przez całe Wybrzeże. Wiola i Tomkiem zamierzają za rok udać się ze Szwecji do Tarnowskich Gór. Na miejsce start udadzą się samolotem lub pociągiem i promem. Wrócą na rowerach wzdłuż szwedzkiego wybrzeża, do Danii, przez Niemcy do Świnoujścia, stamtąd na Śląsk. Bogdan, nie tylko z zamiłowany rowerzysta, lecz od lat należący do sekcji kajakowej w Bytomiu i z powodzeniem startujący w maratonach, proponuje przyjaciołom kontynuować tegoroczną podróż o dalsze 1000 km z Odessy na Krym. Bartek namawia przyjaciół na eskapadę za dwa lata do Moskwy. Tomek rozwija ten wątek: – Rozmawialiśmy o wyprawie do czterech stolic: Berlina, Warszawy, Mińska i Moskwy. Chętnym pójścia w ich podróżnicze ślady odradzają wyjazdu na wariackich papierach: bez solidnej zaprawy, na „marketowych” rowerach, bez sprawdzenia siebie i sprzętu na kilkusetkilometrowych trasach. 

Ocena:
Liczba ocen: 0
Oceń ten wpis

Komentarze

Nikt jeszcze nie komentował tego artykułu, dodaj pierwszy komentarz.

Partnerzy