Pamiętam czasy, kiedy jakieś 20 lat temu zdarzało mi się pisać dla Życia Bytomskiego "Kronikę kryminalną". W każdym tygodniu było kilka, czasami kilkanaście zdarzeń typu: ukradł torebkę "na wyrwę" (czyli wyrwał z ręki i uciekł), zerwał łańcuszek z szyi, albo sterroryzował i zabrał telefon komórkowy. Dzisiaj nie biją, nie wyrywają, nie terroryzują. Bo i po co ma bandzior ryzykować? W torebce może nie być pieniędzy, łańcuszek może być tombaku, nie złota, a współczesne smartfony można po kradzieży zdalnie zablokować. Po co więc się szarpać i ryzykować - kara za rozbój (paragraf 280 Kodeksu Karnego) wynosi od 2 do aż 12 lat pozbawienia wolności. Można przecież pójść do jakiegoś dyskontu i stamtąd coś ukraść. Jeżeli skradziony towar będzie miał wartość mniejszą niż 800 złotych - złodziej popełnia tylko wykroczenie.
Zatrzymano mężczyznę/kobietę próbującego/próbującą ukraść w sklepie perfumy/alkohol/drobny sprzęt AGD. Różnią się tylko adresy sklepów. Mam jednak takie przeświadczenie, że "wpada" jedynie mała część sprawców - może procent, może nawet mniej. Wystarczy popatrzeć jak wyglądają sklepy, w których kupujemy. Oto dyskont wielkiej sieci. Kasy samoobsługowe, ochroniarza nie ma, na cały sklep dwie kasjerki. Jedna siedzi przy kasie, druga gdzieś na końcu wykłada towar. Jeżeli kasujemy alkohol (albo napój energetyzujący) na kasie samoobsługowej - musimy poczekać aż pracownik sklepu przyjdzie zatwierdzić i potwierdzić, że jesteśmy pełnoletni. Czasami jest to niemal czekanie na Godota - pracownik pojawia się po minucie, po dwóch, po trzech. Nie ma więc problemu, żeby w torbie coś wynieść, albo do woreczka nasypać np. pistacje, a na kasie samoobsługowej nacisnąć przycisk: groch albo ziemniaki. Chociaż profesjonalista tak raczej nie zrobi, bo to jest oszustwo, czyli przestępstwo, a nie drobna kradzież, czyli wykroczenie.
Przedsiębiorca prowadzący sieć dyskontów doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jest okradany, ba zapewne posiada także dokładne dane ile towaru z jego sklepów "wyparowuje". Przedsiębiorcy nie zależy na złapaniu złodzieja, przedsiębiorcy zależy na jak najniższych kosztach. I jestem pewien, że w firmie, o której piszę dokładnie przekalkulowali: bardziej im opłaca się ponosić straty za ubytki ukradzionego towaru niż zatrudniać ludzi, żeby tego towaru pilnowali.
Z tej prostej przyczyny, że w Polsce bardzo wysokie są koszty pracy. Płaca minimalna wciąż rośnie, a deficyt pracowników w handlu sprawia, że i tak trudno znaleźć ludzi chcących pracować za płacę minimalną. Trzeba im płacić więcej. A od tej pensji podatek (a nie składkę, bo składka jest dobrowolna) na ZUS i ubezpieczenie zdrowotne, do tego Zakładowy Fundusz Świadczeń Socjalnych itd. Pracownik w Polsce jest za drogi, więc lepiej zrobić odpis na straty kradzieżowe. Co ma tę dobrą stronę, że na ulicach już nie napadają.
Komentarze